JANUSZEK - dzieciaczek z Dzierżoniowa na ziemiach odzyskanych

!! FRAGMENTY KSIĄŻKI

 


tutaj --- 30 stron z 90 stron tekstu (A4)



Ślepa kiszka

Rodzice kupili mi jakiś stary, poniemiecki i mocno zużyty rowerek 3-kołowy. Był niebieski, bo ojciec go maksymalnie odnowił, nasmarował i pachnący jeszcze farbą oddał w moje małe rączki. Miałem jakieś 4 czy 5 lat i od razu zacząłem na nim popylać na mojej ulicy, czyli takiej krótkiej odnodze ul. Komuny Paryskiej (dzisiaj Brzegowa) – takim łączniku z ul. Kilińskiego tuż koło przejazdu kolejowego na Pieszyce. Mama prosiła i kilka razy mi to powtarzała abym nigdy, przenigdy z tej mojej gleba-uliczki (czasem z kałużami i błotem) – z tego łącznika dwóch jakoś tam ruchliwych ulic nie wyjeżdżał. Po uliczce też czasami wlokły się jakieś pojazdy i wtedy miałem zjechać na pobocze albo się schować. Posłuchałem mamy i moja trasa nie wykraczała poza to co mi nakazano. Jeździłem jak wariat, mały wariat, warczący i udający jakiś silnik motoru czy samochodu wyścigowego, czyli rozpędzałem się i ostro hamowałem mając ubaw z dłuższych lub krótszych śladów hamowania na ziemnej powierzchni mojej uliczki.

Pewnie ten nieustanny, długi wysiłek równoległego, mocnego pedałowania i warczenia czyli mocnego napięcia brzuszka i jego wnętrza spowodowały awarię w moim małym 4 letnim ciałku, organizmie, bo pewnego gorącego, letniego dnia w roku1956 dnia zszedłem z mojego toru wyścigowego osłabiony i z gorączką.

____________________________________________________________

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

  

Andrzej, koleżka na całe dzieciństwo

To był słoneczny i ciepły dzień. Przed domem na ul. Komuny Paryskiej / Brzegowa 9 w bezpośrednim sąsiedztwie domu, w którym ja mieszkałem żwawo ze sobą plotkowały jakieś młode kobiety. Pośród nich była moja mama, która przywołała mnie z pobliskiego podwórka i wskazała na dzieciaka kryjącego się za chudą, wysoką kobietą. „Zobacz Januszku – to jest Andrzejek, ma tyle lat co ty i będziesz wreszcie miał fajnego koleżkę w twoim wieku – przywitajcie się”. Chociaż mieliśmy tylko po 5 lat to obaj wiedzieliśmy już jak witają się faceci. Podaliśmy sobie prawe dłonie jak jakieś stare chłopy i ze śmiechem odbiegli od plotkujących kobiet na podwórko do mojej przerwanej zabawy. Wiele lat toczyliśmy z Andrzejem przeróżne zabawy w najbliższym sąsiedztwie. Latem chodziliśmy popływać na tamach budowanych z gałęzi i darni na strumyku płynącym z Gór Sowich, a w zimie na dostępne w mieście górki (niektóre dość wysokie) pozjeżdżać na sankach.  Największą jednak zimową atrakcją była jazda / ślizganie na łyżwach. Chodziliśmy w tym celu na pobliski staw znajdujący się blisko dworca PKP. Łyżwy były przykręcane do butów za pomocą tzw. zaciskowych ‘żabek’. Buty musiały być do tego dość solidne i z grubą i twardą podeszwą oraz nie mniej grubym i twardym obcasem, w którym ojciec zamontował mi specjalną blaszkę utrzymującą potem tylną część łyżew. Bardzo mi się podobało jeżdżenie / ślizganie na łyżwach po lodzie. Chodziłem zatem na ten zamarznięty staw bisko dworca PKP.

Zimy były jakieś takie mocno mroźne w moim dzieciństwie, a zatem i „mój” zamarznięty staw spełniał zapotrzebowanie okolicznej dzieciarni na lodowisko. Jednak nie zawsze. Bywało też, że lód na stawie topniał niebezpiecznie. Ja jednak byłem tak napalony na łyżwy, że jeździłem / ślizgałem się także i na tym cienkim lodzie. Pewnego dnia lód zarwał się pode mną i wpadłem prawie cały do wody, czego prawie nikt nie zauważył. Dzięki letnim wyprawom na tamy na strumyku trochę już umiałem pływać i utrzymywać się na powierzchni wody. Utrzymywałem się, zatem choć ciężkie buty z łyżwami nieźle ciągnęły mnie w dół. Podpływałem, co chwilkę w inne miejsce tej dziury w lodzie aż wreszcie lód pode mną przestał pękać i okazał się na tyle gruby i mocny, że wygramoliłem się na powierzchnię. Po dotarciu do domu czekało mnie dodatkowo solidne lanie od matki tym jej ‘hanajem’. Chodziło w tym o to abym zapamiętał, czego nie wolno …

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Szkoła Podstawowa nr 3

Zapamiętałem dość dobrze mój pierwszy szkolny dzień – 1 września 1959 roku. Szedłem z domu wraz z ojcem, który niósł mój tornister, bo nie wiedzieliśmy czy jego zawartość będzie tego dnia potrzebna. Z wieloma innymi 7-latkami stałem w kolejce do wejścia od strony podwórka, a obok strasznie śmierdziały poniemieckie, starodawne i zaniedbane ubikacje. Wprowadzono nas do klasy, pracowni fizyczno-chemicznej z dużą szafą, w której leżały różne przedmioty oraz urządzenia. Zasiadłem w przedostatniej ławce w prawym rzędzie ławek tuż pod oknami. Za mną siedział Adaś, który niebawem wyjechał z Polski oraz Janek Rauch, z którym później lekko się kolegowałem, bywałem u niego w domu i z którym przeszedłem całą podstawówkę, a potem też zawodówkę. Moją Panią / wychowawczynią w pierwszej klasie została Roma Jaruzelska, nauczycielka od fizyki i chemii.

Pewnego dnia przywołała mnie nasza wychowawczyni, którą była (jak wspomniałem) Pani Roma Jaruzelska i odezwała się w mniej więcej te słowa: "słuchaj uważnie Januszku jesteś mądry i bystry chłopak. Masz tu klucze, które zaniesiesz do tego domu" - no i wyjaśniła jak mam tam dotrzeć. Miałem pokonać krótki odcinek z ul. Szkolnej na ul. Kościuszki 7. Dotarłem na adres - dałem radę. Drzwi otworzył zaspany gościu w batkach i podkoszulku. Podziękował mi nie kryjąc zaskoczenia i zdziwienia, że taki malec wykonał to zadanie. Zamykając drzwi spytał czy wiem jak wrócić do szkoły. Wróciłem …  Jak się okazało, a z czego zdałem sobie sprawę wiele lat później, był to oczywiście mąż mojej wychowawczyni Pani Romy Jaruzelskiej i mój późniejszy trener w sekcji pływackiej (1964-1969) 'Lechii' Dzierżoniów. Pan Wojciech Jaruzelski okazał się też siostrzeńcem sławnego dzierżoniowskiego aktora Zbigniewa Cybulskiego. 

Zapamiętałem też inne zdarzenie z tego okresu, a które dotyczy kolesia siedzącego w ławce za mną, kiedy obaj byliśmy w pierwszej klasie podstawówki. Pewnego zimowego i mroźnego dnia 1959 roku przyszedł po niego do klasy wysoki facet. Nasza Pani powiedziała abyśmy się z Adasiem pożegnali, bo wyjeżdża na zawsze do Anglii. Z całego, ośmioletniego okresu chodzenia do podstawówki zapamiętałem tylko kilka zdarzeń, które zrobiły na mnie duże wrażenie. Jednym z nich był wyjazd Adasia i ten jego nowy, wielki, angielski tata.

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Czemu ten mały broni ‘Niemca’ …

Krista Schturm – moja niemiecka koleżanka z dzieciństwa i Hirek Gross mój żydowski koleżka z dzieciństwa.  

Moją koleżanką z podwórka była np. Krysia Szturm (org. Krista Schturm). Moja mama przyjaźniła się z jej babcią bo rodzice Kristy oboje byli w armii ‘hitlerka’ i zginęli na wojnie.

Zauważyłem raz w szkole, że ją szarpią. Miałem tylko 7 lat, ale natychmiast ruszyłem z odsieczą koleżance z podwórka. Wywiązała się bójka, a jakże, którą przegrałem, bo byli starsi, ale jednemu z nich też krew z wargi zdołałem puścić. Trafiliśmy do tzw. ‘kancelarii’ przed oblicze dyrektorki szkoły. Pamiętam, że wrażenie zrobiły na mnie piękne starodawne meble i wielkie biurko dyrektorki Pani Pasiec. Wypytywała o co poszło, a obok stała moja wychowawczyni Pani Jaruzelska. Odpowiedziałem krótko, że bili mi koleżankę z podwórka i że chciałem to przerwać. Tamci dwaj natomiast i jedna dziewczyna raczej głupio się odezwali, że „Niemca trza pogonić.” Takie były „klimaty i nastroje” społeczne w roku 1959. Nie mieliśmy własnych poglądów takich sprawach. Takie zachowania były raczej rezultatem tego czym nasiąkaliśmy w domu. Wiedziałem oczywiście jak wszyscy z opowieści rodziców, że ‘Niemiec’ to wróg tyle, że ta mała Krista nijak mi do wroga nie pasowała – i tyle.

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Ministrant i takie tam …

W tamtych czasach zdawało się, że wszyscy w okolicy są wierzący i religijni. Większość osiedleńców na tzw. ‘ziemiach odzyskanych’ po wypędzonych Niemcach (raczej sami nawiali ze strachu wiedząc, co mają na sumieniu) to byli ludzie ze wsi i biednych rejonów Polski. No a u mnie w domu to dopiero był religijny reżim i dyktatura. Wszystko przez sfanatyzowanego religijnie ojca. W kącie dużego pokoju zbudował kapliczkę i kazał się do tego modlić co wieczór przed spaniem. Nakazał mi też (a jakże!) regularne chadzanie na religię i jakby tego było mało to jeszcze musiałem zostać ministrantem. Siedzieli potem z matką w kościele jacyś tacy dumni z tego, że oto tam przy ołtarzu pałęta się ich dzieciak. Tak to było.

O ile tzw. lekcje religii 3 razy w tygodniu po południu w przykościelnej salce wydawały się dość ciekawe o tyle „robota” ministranta już nic a nic. W tamtych czasach na początku lat ’60 czyli czasach głębokiej komuny i budowania tzw. „socjalizmu” nie do pomyślenia była religia w szkołach jak to jest dzisiaj. O ile nie mam najmniejszego powodu by za cokolwiek cenić komunę to ten akurat rozdział kościoła od państwa był bardzo prawidłowy.

Popylałem zatem do kościoła z rańca przed wszystkimi przygotowując się w zakrystii kościoła do niedzielnej mszy. Zyskałem też dzięki temu dwóch ciekawych koleżków z niedalekiego wielkiego, poniemieckiego gospodarstwa rolnego, którym teraz władało kilku naszych rolników. Nowi kolesie polubili mnie i ja ich także. Byli lekko starsi i byli ministrantami wyższego jakby stopnia niźli ja. Często ich odwiedzałem, choć było to dość daleko od miejsca gdzie mieszkałem. W ich domu zawsze śmierdziało gnojem  no, bo plac gospodarstwa był bardzo błotnisty, wielki i zasyfiony wszelakimi pozostałościami po zwierzynie. Co chwilę właziło się w jakieś kurze gówna albo i gorzej. Koło domu mieli sad i sporo fajnych drzew owocowych z czego ja akurat szczególnie zapamiętałem ogromne drzewo gruszy bo owoce ta grusza miała rewelacyjne. Obok gospodarstwa i ich domu znajdował się też dość spory powierzchniowo, ale płytki staw rybny, w którym pływaliśmy w gorące lato. Ryb było w nim dużo i nie jeden raz czuć było jak ocierają się o nogi czy gdzie tam jeszcze. Trochę się tego bałem – nie było to przyjemne, a oni śmiali się ze mnie i zapewniali, że to nic takiego i że „ryby nie gryzą, bo pan ‘bóg’ nie dał im zębów”.

Aaaaa!! – jeszcze jedno.

Byłem bardzo blisko kościoła, ale ani ja ani nikt z moich licznych znajomków nigdy w tamtych czasach nie zauważył najmniejszych nawet sygnałów pedofilii w kościele, pośród księży, a co dzisiaj jest jednym z wiodących tematów medialnych. Zestawienie tych faktów wygląda tak jakby pedofile opanowały kościół potem. Władza komunistyczna też by takie coś skwapliwie wykorzystała gdyby istniało, bo nienawidzili kościoła i kleru jak przysłowiowy ‘diabeł święconej wody’.

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Na strumyku + jak brat się topił

Jakieś 2km od domu na polach i łąkach przepływał strumyk płynący gdzieś z gór Sowich. Mając chyba z 9 lat zabrałem się ze starszymi kolesiami z okolicy na ten strumyk gdzie ci kolesie budowali tamy, aby stworzyć sobie głębsze i szersze zbiorniki wody, w których w letnie gorące dni mogliśmy się taplać a nawet pływać. Woda z tego strumyka miała jakiś taki swój całkiem fajny i specyficzny zapach. O ile płynąca z gór woda w strumyku pomimo, że wystawiona do słońca przez jakieś 5-9km była zimna, to na tamach zawsze była cieplejsza, a czasem nawet bardzo ciepła. To na takim właśnie zbiorniku, ‘na tamie’(jak nazywaliśmy sobie te miejsca) nauczyłem się jako tako pływać. Zmorą ‘na tamach’ były pijawki, których każdy się bał. Potrafiły się przyssać do skóry i trudno je było oderwać. W końcu jeden z kolesi dowiedział się od swego ojca, który też kiedyś taplał się pływał na takich tamach, na tym samym strumyku, że pijawkę należy przypalić ogniem to puści natychmiast. Od tego czasu jeden z nas zawsze nosił benzynową zapalniczkę albo zapałki. Przypalania pijawki nie było jednak takie proste. Jak była mała to przypalając ją można było oparzyć sobie skórę. Najczęściej czekaliśmy aż pijawka zgrubnie od wysysanej nam krwi i wtedy dostawała za swoje.

Zdarzało się i to często, że jak przyszliśmy na tamę to już na niej były inne dzieciaki z innej części miasta. Czasem dogadywaliśmy się i zabawy trwały wspólnie owocując nawet nowymi i szerszymi znajomościami w mieście. Innym razem o dogadaniu się nie było mowy. Nie pomagały wyjaśnienia, że to nasza tama, bo my ją tu zbudowaliśmy. Bez solidnej bójki nie było szans na zmianę sytuacji. Nikomu jednak nie chciało się bić i szliśmy w inne miejsce i budowali inną tamę. Tamy były też często i specjalnie burzone. Taki real.

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

W 1962 roku – mama kupiła telewizor o nazwie ‘Pegaz’

Szliśmy wszyscy charakterystycznym i nieistniejącym już mostem nad „śmierdzielką” (potoczna nazwa rzeki ‘Piławka’) na ul. Kilińskiego. Mama z grubą jak na tamte czasy kasą trzymaną mocno w garści, ojciec, ja i pyrtający swoimi małymi nóżkami 6 letni Franek. Podążaliśmy ochoczo do sklepu sprzedającego telewizory na ul. Krasickiego 61. Nie pamiętam, dlaczego ale nieśliśmy ten telewizor nie w pudle zapakowanym w gdańskiej fabryce ‘Unimor’ gdzie go wyprodukowano, lecz bez opakowania w kapie / nakryciu / narzucie na łóżko z ozdobnej i mocnej tkaniny. Adres / miejsce tego sklepu były mi już wcześniej lekko znane, bo obok w piwnicy działała sławna piekarnia Pana Kaczor gdzie często stałem wcześnie rano po gorący niesamowicie pachnący i smakowity chleb. Piekarze grubasy ku radości przydługawej kolejki przynosili ten chleb prosto z pieca i max gorący. Był tak gorący, że gołymi dłońmi nie można go było chwycić i nieść. Do tego celu każdy miał ze sobą szmacianą torbę. Raz o niej zapomniałem i musiałem chleb donieść do domu, trzęsąc się z wczesno-rannego zimna, w zdjętym do tego celu swetrze.

Ten sam Pan Kaczor miał zieloną, drewnianą budkę na rogu ul. Botwina i Kilińskiego, do której mama często mnie posyłała po warzywa, śmietanę nalewaną z beczki do słoika, rewelacyjnie smakującą kiszoną kapustę czy kiszone ogórki, które wtedy były pakowane do jakiegoś przyniesionego naczynia małe garnki lub słoiki. System dzisiejszego pakowania w plastikowe worki nie istniał. W budce Pana Kaczora można też było kupić różniste smakołyki. Mniejsze lub większe lizaki na długich patykach, jakieś wafle robione ręcznie, cukierki grubsze lub drobniejsze, na które zawsze trzeba było przynieść własną papierową torebkę.  Używaliśmy wtedy takich torebek po kilka razy. To w tej budce u Pana Kaczora za zgodą mamy, która dała mi na to kasę, kupiłem swego czasu pierwszą w moim życiu gumę do żucia produkcji kanadyjskiej. Moje zadziwienie, że coś takiego istnieje trwało kilka długich dni w czasie, których żułem gumę od rana do wieczora narażając się na ból szczęki i uważając by jej nie połknąć, bo nastraszono mnie, że to grozi sklejeniem ścianek i wycięciem żołądka.

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]



Wakacyjne wyjazdy na wieś.

Najczęściej w moim dzieciństwie całe wakacje spędzało się w domu, a raczej koło domu. Wakacyjne wyjazdy w czasach głębokiej komuny i PRL czyli w latach ’50 czy ’60 to była abstrakcja. W tamtych latach chyba tylko kilka razy pojechałem z mamą na wakacje i też nie całe, na jej rodzinną wieś, czyli Dębno nad Wisłą niedaleko Annopola na kielecczyźnie. Te pierwsze wyjazdy wspominam bardzo dobrze, bo było to wtedy dla mnie nie byle wydarzenie i odmiana. W pociągach była ciżba tragiczna. Nawet stać nie było gdzie. Stałem kiedyś w klopie z kilkoma innymi podróżnymi i wychodziliśmy za każdym razem jak ktoś miał potrzebę tam zajrzeć, etc. Potem powrót nie był już taki oczywisty, bo capiło niemiłosiernie jak ktoś uwalił kloca. Takie kilkugodzinne stanie dawało się solidnie we znaki. Z Dzierżoniowa do Dębna jechało się najpierw pociągiem relacji Jelenia Góra – Kraków, ale wysiadało się w Katowicach, w których czekało się kilka godzin na pociąg do Skarżyska Kamiennej. W dworcowej knajpie w Katowicach mam kupiła nam jakiś późny obiad składową, którego była nieznana mi wcześniej sałatka z pomidorów i cebulką. Od tego czasu stała się to moja ulubiona sałatka. Uprosiłem też wtedy mamę, aby wyjść trochę na miasto. No, ale mieliśmy walizkę dość ciężką i zdecydowaliśmy, że pójdę sam. Trochę się bałem, że zabłądzę. No, ale w końcu ruszyłem. To był jeszcze stary dworzec, z którego wyszedłem tylnym wyjściem. Pamiętam, że szedłem kilkaset metrów pustymi ulicami koło kina ‘Rialto’ na rynek i tam zawróciłem, bo rynek we wczesnych latach ’60 to był plac budowy – ciemny i mroczny.

Ze Skarżyska jechało się rannym autobusem na Annopol, ale wysiadało się wcześniej w Maruszowie i szło kilka kilometrów do rodzinnych zabudowań mamy. Życie na wsi wydawało mi się wtedy jakieś takie prymitywne i zacofane. Zauważałem sporo smrodu i brudu oraz bałaganu. Woda i żywność miały jakby inny smak, a mleko trzeba było pić prosto z udoju od krowy. Zalatywało mi to gnojem, którego smród dobrze znałem, bo walało się to prawie wszędzie i w nadmiarze.

Spaliśmy raz w stodole, bo mama chciała mi pokazać jak to jest spać na słomie. Nijak nie mogłem zasnąć takie to było kłujące ze wszystkich stron i niewygodne. Na dodatek nad ranem mama wydarła się na całą stodołę, a i dalej też ją pewnie było słychać, krzycząc – „uciekajmy wąż”. Jak się potem okazało niegroźny, ale spory wąż zawinął się i zasnął w nocy na jej piersi przyciągnięty ciepłem. Strąciła go dopiero rano i widziałem go potem, bo on też był pogłupiały w tej sytuacji i nie wiedział gdzie wiać. Był srebrny i błyszczący, a pod brzuchem biały. Więcej na spanie w stodole nie dałem się namówić nigdy w życiu.

____________________________________________________________

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Edek

Edek mieszkał nad nami, był trochę młodszy i miał bardzo jasne, blond włosy, a czuprynę wiecznie poczochraną. Pewnego lata wyjechał do rodziny na wieś na wakacje. Większość z nas dzieci ziem odzyskanych pochodziła z rodzin, które potworzyły się z ludzi przybyłych ze wsi na nowe ziemie zachodnie Polski. Któregoś dnia całkowicie nieoczekiwanie Edek wrócił do domu z tych wiejskich wakacji. Wyglądał na bardzo zmęczonego i zmarnowanego. Uciekł od wiejskiej rodziny, bo było mu tam (jak powiedział) „kurewsko źle”. Jego matka w tym czasie też gdzieś wyjechała na urlop, ale nie była to ta wieś gdzie pojechał Edek. Krótko pisząc Edek był sam i zanosiło się, że na dłużej. Dobrze, że pamiętał gdzie matka schowała zapasowe klucze do mieszkania. No, ale był też wygłodniały. Postanowiłem rzecz jasna pomóc kolesiowi z piętra wyżej. Postanowiłem ugotować mu zupę. Poszliśmy do ogrodu gdzie znajdowało się kilka przydomowych działeczek a na każdej z nich jakieś warzywa. Najzasobniejsza w ogrodowe rarytasy była oczywiście działeczka (jakieś 5x5m) mojej mamy. Marchewka, ogórki, pomidory, rzodkiewki, cebulki itp. Uzbierałem tego trochę i wróciliśmy do mieszkania Edka. Oczyszczone i pokrojone w kawałki warzywa zalałem wodą dodając przyniesione z mojego mieszkania nieco soli i oleju. Ustawiłem na gazowym palniku, zapaliłem płomień pod dużym garnkiem i czekaliśmy na rezultaty. Edek nie umiał się nadziwić skąd ja to wszystko co robiłem wiem i umiem. Coś tam podglądałem w domu jak mama gotowała, a część wynikała chyba z jakiegoś pierwotnego odruchu homo sapiens.

Zupa w garnku bulgotała i siała po pokoju przyjemny zapach. W końcu była gotowa. Zajadaliśmy się nią obaj a Edek był ‘w dupę wzięty’ czyli taki aż nadto zadowolony. Nadszedł wieczór. Zmęczony Edek poszedł spać.

____________________________________________________________

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Upadek w altanie

Dzień był jak każdy inny w moim dzieciństwie. Tego akurat wakacyjnego dnia przesiadywałem z koleżkami w dużym i ładnym oraz bardzo przeze mnie lubianym parku, w pozostałości dawnej żelaznej altany na terenie posiadłości, której punktem centralnym była ładna kamienica - wtedy zajmowana przez kobiecy hotel robotniczy zakładów włókienniczych ‘Silesiany’ przy ul. Kilińskiego 10. Pewnie tego dnia nie zapamiętałbym tak samo jak tysięcy innych gdyby nie to, co się nagle zdarzyło i co wryło się w moją pamięć na zawsze. Stałem mianowicie na dość cienkim, ale także i mocno sztywnym, żelaznym pręcie altany. Wtem nagle i w ułamku sekundy ześliznąłem się i spadłem okrakiem w dół uderzając kroczem z całym ciężarem mojego chyba 11 letniego ciała w genitalia. Byłem chudziak no, ale i tak wtedy jakieś 30 czy 40 kg ważyłem. Ból był przeogromny i aż dziw, że nie zemdlałem. Kolesie zgłupieli. W takich razach nie wiadomo co robić. Jęcząc z bólu wymamrotałem do jednego z nich, aby pobiegł co sił po mojego ojca bo wiedziałem że jest w domu. Ojciec pojawił się szybko i zoriętowawszy się w czym sprawa i problem, szybko zdecydował co dalej. Wziął mnie na ręce (bo chodzić nie mogłem) i zaniósł jęczącego i zapłakanego na pobliski postój taxi koło dworca PKP. Szybko znaleźliśmy się w szpitalu gdzie dwaj lekarze ocenili mój stan i co ze mną dalej.

____________________________________________________________

   

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Ojciec nożownik – ‘et cetera’

Dziabnął mamę nożem …

Ten dzień byłby taki sam i podobny do innych gdyby nie dziwactwo w wykonaniu mamy, która sprowadziła do domu jakiegoś zapijaczonego fagasa i popijali razem tanie wino tzw. ‘patykiem pisane’. Zaprosili do stołu też ojca, który akurat był wtedy w domu, nalali mu wina, ale nie pił, bo nie lubił alkoholu. Siedział cicho i w milczeniu skonsternowany, bo czegoś takiego nigdy w naszym domu jeszcze nie było, wysłuchiwał dokuczliwych docinków zapijaczonego towarzystwa w liczbie dwóch jakichś meneli i mama. Pytali go czy nie ma nic przeciwko, że „skoro jest już z mamą rozwiedziony to mogą się nią zająć bo jest wolna i marnuje się ?” Zrobiła mu to ewidentnie na złość, bo twierdziła, że jak są po rozwodzie to on ma się teraz z mieszkania wyprowadzić. Grała mu na ambicji specjalnie, no ale jak i gdzie miał się wyprowadzić w PRL w którym nie było mieszkań do wynajęcia a o dostaniu drugiego tylko dla niego można było jeno pomarzyć. Poza tym był jakby mało zaradny, rozbity sytuacją po rozwodzie, który sam zresztą ambicjonalnie zainicjował i przeprowadził do końca.

Po jakimś czasie pijaństwo się zakończyło i menele poszli sobie. Mama ich odprowadziła i po pewnym czasie wróciła. Oglądaliśmy właśnie z bratem i młodą, ladniuśką sąsiadką z parteru zaprzyjaźnioną z matką westernowy serial ‘Bonanza’ gdy nagle do mieszkania wszedł ojciec i zaczął się kłócić z matką po czym wyciągnął ostry dość długi nóż i dziabnął ją dwa razy w brzuch po czym pobiegł do kuchni i przez okno nóż wyrzucił. Dało to czas na ucieczkę w popłochu sąsiadki, brata i moją. Sąsiadka, dziewczyna młoda i sprawna pobiegła bardzo szybko do telefonu na pobliską portiernię zakładów ‘Silesiana 1’ i wezwała pogotowie oraz Milicję. Zjawili się bardzo szybko podjeżdżając pod dom na głośnych syrenach co spowodowało zebranie się ogromnego tłumu ludzi.

Dębno wsioki i burale

(tak mi się to wryło w pamięć)

Ja lat 14 i brat lat 8 z konieczności życiowej wybraliśmy się w pół-legalną podróż. Spakowaliśmy walizę i wsiedli do ciasnego, czyli przepełnionego ludźmi pociągu do Katowic. W tamtych czasach jeździł taki codziennie na trasie Jelenia Góra – Kraków. Zawsze po 16 dojeżdżał na stację w Dzierżoniowie. W Katowicach parę nocnych godzin czekania i uważanie, aby nie zasnąć i nie przespać odjazdu pociągu do Skarżyska Kamiennej w środku nocy. Nad ranem w Skarżysku okazało się, że mamy za mało kasy aby wygodnie i do końca dojechać autobusem. Starczyło nam na bilet do jakiejś miejscowości odległej 8km od celu.

Deptaliśmy my zatem te 8km w stronę znanej mi wiochy o nazwie Lasocin. Dzień był upalny a droga piaszczysta i niewygodna, waliza natomiast ciężka. Poza tym 8 letni brat Franek piszczał, że go nogi bolą. Odpoczywaliśmy zatem często aż w końcu dotarliśmy do Lasocina no a stąd już tylko ‘rzut beretem’ do Dębna. Na miejscu wszyscy byli zadziwieni, że dwa takie młodziaki same dotarły i że z takimi przebojami. Mieli mi za złe, że brat trochę wycierpiał i miał jakoweś odciski na stopach – zresztą obaj mieliśmy takie jakby odparzenia. Zainstalowaliśmy się w domu u babci Marianny i zaczęli toczyć monotonne i niezwykle nudne wsiowe życie. Był to typowy kielecki wiejski dom z belek czymś tam uszczelnianych ze słomianą strzechą / dachem podzielony na pół. Drugą połowę zajmował jej syn, a mój wujek Rysiek. Materace były wypełnione słomą w środku i bardzo niewygodne. W domu ogólny bałagan i brud, bo babka o to nie dbała. Nie przeszkadzało jej to wszystko.

Do roboty w obejściu czy w polu się nie nadawałem to po kilku próbach zrezygnowała aby mnie tym obciążać. Nudziłem się zatem badając najbliższą okolicę i zbierając poziomki oraz grzyby przy okazji. Dom stał pod piaszczystym wzgórzem wysokim na jakieś 10m na szczycie, którego w czasie WW2 stacjonowały hitlerowskie baterie armat i czego tam jeszcze bo 5km dalej płynęła Wisła, dość w tym miejscu szeroka stanowiąc naturalne wzmocnienie linii obronnych hitlerowców. Jak napadli na Polskę to pojawiali się tu z rzadka. No ale jak nawiewali przed Ruskimi to okopywali się w takich właśnie miejscach na dłużej. Na zboczu tego wzgórza porośniętego teraz gęsto drzewami akacjowymi i solidnie zacienionego zbudowałem sobie, a raczej wykopałem w piachu takie jakby siedlisko do wygodnego przesiadywania i obserwowania okolicy. W czasie kopania odnajdowałem sporo nabojów rosyjskich, które w tym piaszczystym wzgórzu dość płytko ugrzęzły na zawsze, Były to głównie kule i łuski karabinowe, mniejsze i większe. Były też łuski niemieckie. Wszystko co wykopałem zakopałem ostrożnie w osobnym dołku z dala od mego siedliska.

Babka nie specjalnie przejmowała się brakiem żywności. Często chodziłem głodny i jak zwierzę jakieś polowałem w okolicy na wszystko co by się nadawało do zjedzenia. Podjadałem zatem jabłka papierówki i inne z sadu sąsiada. Zbierałem poziomki. Polowałem też na jajka, które kury znosiły w przedziwnych miejscach jak np. na poddaszu krowiej obory. Miejsce to charakteryzowało się tym, że pokryte było słomą zakrywającą solidne dziury w deskach. Kura schowała się w zakamarku tego poddasza, zniosła duże jajo i uciekła widząc mnie. Ja jednak, pomimo notorycznego głodu, i tak byłem od niej cięższy no i w drodze po jajo spadłem do obory pomiędzy krowy, które wystraszone zaczęły podskakiwać jak durne czy co. Dobrze, że mnie nie zadeptały. Jajo zostało mi w dłoni rozgniecione i ubabrany solidnie w gnoju wyskoczyłem z obory niczem oszalały. Teraz miałem problem jak to wszystko z siebie zmyć. Wskoczyłem do dużej wanny blaszanej stojącej koło studni a służącej zwierzakom do pojenia. Z trudem to wszystko zmyłem, ale wodę musiałem wylać, wannę umyć i naciągnąć nowej wody do wanny ze studni co zajęło mi chyba ze dwie godziny. Ciuchy musiałem oczywiście sam wyprać ręcznie co dopiero było zajęciem wymagającym poświęcenia. Skończywszy wszystko skierowałem się do naszej kuchni zbudowanej koło domu, ale po przeciwnej stronie drogi. Był to taki solidny domek z desek z solidnym piecem, na którym babka gotowała głównie kartofle do żywienia świń. W piecu paliło się tzw. chrustem zbieranym w okolicy. Zwinąłem z wielkiego gara parę kartofli i udałem się do mojego siedziska na pobliskim wzgórzu aby się nimi uraczyć. Kiedy się zbliżyłem zauważyłem dość dużego srebrnego węża zwiniętego jakby w krążek, który leżał po środku mego siedziska. To był zaskroniec, których pełno tu było w piaszczystej okolicy. Nie był jadowity, ale i tak wyglądał paskudnie i odstraszająco. Odłamałem grubszą gałąź z pobliskiego krzaka i dawaj go straszyć. Durny wąż wcale się nie bał i musiałem go solidnie zdzielić, aby wreszcie nawiał. Zdarzenie to wymusiło na mnie udoskonalenie mego siedziska, a mianowicie obudowanie go ciasnym, podwójnym i dość wysokim rzędem z patyków.

Zjadłem to swoje śniadanie ze świńskich kartofli popijając dziwnie smakującą wodą ze studni. Zauważyłem ze wzgórza, że mój brat też już się obudził i rozglądał po okolicy. Przywołałem go na górę i przyniosłem kilka dodatkowych świńskich kartofli. Sumienie mnie nie gryzło zbytnio, że okradam babcine świnie z ich ulubionego żarcia, bo i tak było tego dużo w wielkim żeliwnym garnku zwanym sagan. Franek miał 8 lat i był niejadkiem. Świńskie kartofle jakoś mu nie wchodziły. Zszedłem, zatem z góry do zbudowanej z wapiennego kamienia piwniczki obok domu skąd przyniosłem mu trochę mleka. Ciekawa to była piwniczka, czyli głęboki dół obudowany kamieniami, do której prowadziło chyba z 10 pokrzywionych schodków. Brat i tak był w lepszej sytuacji niźli ja, bo dożywiała go mieszkająca w drugiej połowie domu ciotka, żona wujka Ryśka. Ja jakoś nie mogłem na taką pomoc liczyć. Dziwna to rodzina, która kompletnie w dupie miała dwa nieszczęśliwe dzieciaki oczekujące z niepewnością czy ich matka przebywająca w szpitalu przeżyje atak ojca nożownika. Często przechodziłem koło okien, z których dolatywał zapach cudo jedzonka zatrzymując się aby chociaż pooddychać tym zapachem 

*

Dom czasem odwiedzał dziadek Tomasz, mąż babci i ojciec mojej mamy, który pracował z dala od Dębna i tylko czasem przyjeżdżał. To był dla mnie wtedy wesoły dzień, bo miałem przez chwilę co jeść. Zawsze przywoził jakieś ciastka, bułki i wszystko to fajnie pachniało oraz smakowało. Babka z niego kpiła i prowokowała do kłótni, ale on był niebywale spokojnym i fajnym człowiekiem.  Zawsze zwracał się do mnie ‘Janiu’.  Janiu to, Janiu tamto i kazał sobie opowiadać o moim życiu w Dzierżoniowie i że kiedyś mnie / nas tam odwiedzi. Nigdy nie odwiedził. Zmarł przeżywszy 92 lata. 

*

Miałem w tej wsi paru znajomków, z którymi czasem pasałem krowy na pobliskich łąkach koło zarośniętych trzciną wiślanych mokradeł. Kilka dni temu spędziłem z nimi kilka godzin pod wsiową remizą podglądając tzw. wiejską zabawę. Motyw charakterystyczny tej zabawy, który utkwił mi w pamięci to, że chyba wszyscy łącznie z kobitami byli mocno pijani czyli mówiąc w ichniej gwarze „najebani wódą”. W niedalekich gęstych krzakach odbywały się jakieś menel orgie erotyczne, bo docierały do nas te specyficzne dźwięki dyszących ludzi, a potem z krzaków wychodzili faceci pospiesznie dopinający spodnie i rozchełstane laski, którym o mało cycki nie wylatywały na zewnątrz z niedopiętych bluzek czy sukienek.. Ot wsiowa rzeczywistość lat ’60 katolicka obyczajowość …

Następnego dnia w południe do naszego domu przyszło dwóch facetów i kilku wsiowych kolesi, z którymi poprzedniej nocy obserwowałem potańcówkę w remizie. W towarzystwie ciotki i babci zapytali mnie gdzie ukryłam skradzione z remizy czekolady twierdząc, że w nocy dokonałem ich kradzieży a co właśnie zeznali na mnie grupowo ci wsiowi kolesie. Byłem totalnie zdziwiony a co gorsza mocno wystraszony, bo grozili mi zamknięciem do więzienia i takie tam. Kazali sobie pokazać pomieszczenia naszego domu i stodoły. Przeszukiwali wszystko dość solidnie, ale – co oczywiste – niczego nie znaleźli. Nigdy by mi do głowy nie przyszło, pomimo mego notorycznego zagłodzenia, aby coś tak kraść z tej ich remizy. Poza tym jakbym się do niej miał włamać. Była mocno zbudowana z białych cegieł i zamykana. Niczego nie wskórali i dali nam spokój. No, ale w domu wierzono bardziej im niźli mnie. Uznali, że jak wsioki tak twierdzą to chyba ukradłem te czekolady ale że chyba zdążyłem je w nocy zeżreć !! Wieczorem z pracy wrócił wujek Rysiek, który budował nowy most na Wiśle pod Annopolem i dowiedziawszy się o sprawie dorwał mnie i zaczął prać pasem. W pewnym momencie wyrwałem mu się i zacząłem wiać. Gonił mnie w ciemnościach, ale nie dogonił. Tej nocy spałem w rowie na wzgórzu myśląc sobie, że kiedyś w tych rowach stanowiących okopy niemieckiego wojska oni też tak chyba sypali. Nad ranem obudziło mnie zimno i przeniosłem się cicho i skrycie do stodoły zakopując w słomę i siano, którego tam było bardzo dużo. Niewiele to dało, bo nadal było mi zimno a głód męczył dodatkowo. Wujek Rysiek rano zrezygnował już z bicia i nawet dał mi kawałek chleba z kawałkiem kiełbasy. Chyba w nocy doszli do wniosku z ciotką, że to nie ja skradłem te czekolady z remizy i że to była jedna wielka ściema, oszustwo i nagonka na mnie – obcego we wsi i nadającego się na ofiarę. Mocno mi to wszystko utkwiło w pamięci i od tego czasu wszystkie wsioki uważałem za wredny i fałszywy naród od którego należy się trzymać z daleka !

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Stryjek – TW ‘Kenig’

Ojciec miał brata Kazika, a ten mieszkał w Pieszycach z żoną i dwiema córkami jakieś 3km od naszego domu tuż na końcu 3km drogi z Dzierżoniowa do Pieszyc. Czasem jeździliśmy ich odwiedzać autobusem, czasem pociągiem, który jechał niezwykle malowniczą trasą przez Dzierżoniów Dolny, Pieszyce, Bielawę aż Srebrnej Góry zatrzymując się na wszystkich małych stacyjkach. Innym razem, jak pogoda była ładna i było ciepło, spacerowaliśmy pieszo, bo droga była w tamtych czasach piękna z mnóstwem drzew kasztanowych po obu jej stronach na całej długości. Poza tym widoki po obu stronach tej drogi były rewelacyjne, głównie Sudety, ale także pola a na polach różności jak np. duże pole pomidorów, czego nigdy potem nigdzie już nie spotkałem. Stryj mieszkał w zabudowaniach byłego wielkiego, poniemieckiego gospodarstwa rolnego. Ktoś tam jeszcze jakieś rolnictwo prowadził, bo smród gnoju był mocno wyczuwalny, ale większość mieszkań była zajmowana przez ludzi, niemających z rolnictwem nic wspólnego. Nieopodal znajdowała się droga na tzw. Dolny Dzierżoniów, przy której działał niewielki, poniemiecki (jak wszystko w Pieszycach= Peterswalde) zakład włókienniczy. W tamtym czasie sporo było w Pieszycach poniemieckiego przemysłu rozsianego w różnych częściach miasteczka zbudowanego wzdłuż głównej ulicy. Podobały mi się letnie wyprawy do stryja, bo miał spory ogródek ze smakowitymi warzywami, ale co najważniejsze także wielgaśne poniemieckie i dobrze zadbane drzewo czereśniowe z tzw. białymi czereśniami, które na dodatek były bardzo duże, soczyste i słodkie. Przesiadywałem na tym drzewie zajadając się za darmoszkę owocami.

____________________________________________________________ 

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Zespół

W latach ’60 czyli czasach wielkiej rewolucji pop-kulturowej na świecie – pewne jej elementy docierały także i do Polski, a nawet do leżącego na mocnym uboczu malowniczego Dzierżoniowa. Nasza wiedza i orientacja w temacie doprowadziły nas, kilku 15 letnich chłopaczków z 8 klasy podstawówki do pomysłu założenia zespołu takiego jak The Beatles – na przykład.

Z całej prawie 22 osobowej klasy chłopięcej(*) Szkoły Podstawowej Nr 3 dogadało się czterech takich najlepiej zorientowanych i może najnowocześniejszych. Marek Ducki, Adam Ludwikowski, Mietek Adamski i Janek Pawul czyli ja – czterech - jak Beatlesi.  Marek i Adam byli najlepszymi uczniami w klasie. Mietek i ja niekoniecznie. Ale nie to było dla nas wtedy ważne. Liczyło się tylko założenie kapeli, koncerty, płyty, sława, kasa, modne ciuchy i lalunie. Utopia większa niźli 100-procentowa. No, ale nie dla nas. My byliśmy gotowi podbijać Polskę i świat. Za wyjątkiem Adama, który od dwóch lat pobierał lekcje gry na fortepianie i Marka, który od trzech tygodni uczył się gry na gitarze, żaden z nas nie miał pojęcia o muzyce i nie potrafił na niczym grać. Dogadaliśmy się jednak szybko i bez sporów. Adam piano, Marek gitara, ja perkusja a Mietek wokal. Spotykaliśmy się po szkole u Adama w domu. Było to obszerne i duże mieszkanie na terenie dawnego browaru dzierżoniowskiego. Dawniej mieszkali tu dyrektorzy browaru. Teraz też tylko inni dyrektorzy. Ojciec Adama dostał to mieszkanie, bo był właśnie dyrektorem jakiejś firmy dzierżoniowskiej. Adam miał w domu poniemieckie pianino, pozostałość po jakimś dyrektorze browaru. Perkusję dostarczył Mietek jako, że jego starszy brat grywał czasem na weselach. Perkusja stała bezużyteczna w komórce i brat pozwolił Mietkowi ją zabrać / przenieść do Adama. Biedna i sfatygowana była to perkusja. W posiadaniu brata Mietka znalazła się podobnie jak pianino Adama, czyli taka pozostałość po Niemcach, którzy w pośpiechu uciekali w 1945 roku z Dzierżoniowa a raczej Reichenbach, bo tak nazywało się ich miasto, pozostawiając masę sprzętu, mebli, pojazdów, itp. Perkusja składała się z bębna centralnego na stopę, werbla, jakiegoś głębokiego bębna pobocznego i talerza / blachy. Był też zestaw fajnych pałeczek i miotełek.

(*) w Szkole Podstawowej Nr 3 w Dzierżoniowie chyba w 1966 roku zdecydowano podzielić uczniów, zwyczajem przedwojennym, na dwie klasy – męską i żeńską.

____________________________________________________________

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Basen kryty [otwarty 14 marca 1927 roku] - sekcja pływacka ‘Lechia’

Aktualne publikacje podają bardzo błędnie, że sekcja pływacka „Lechia” zaczęła działać w Dzierżoniowie około 1986 roku. Prawda jest taka, że już w latach '60 trenowałem pływanie na dzierżoniowskim basenie i nawet odnosiłem jakoweś sukcesy - jak np. regularne zwycięstwa w mistrzostwach miasta, międzyszkolnych czy powiatowych - na 100m kraulem. Czasem udawało się też coś zdobyć w niezwykle silnym wtedy ośrodku pływackim we Wrocławiu. Trenowali mnie Panowie Janusz Wojtal [RIP] + Wojciech Jaruzelski [RIP] (przypadkowa zbieżność nazwisk). Przy okazji - żoną trenera Jaruzelskiego była moja Pani z pierwszej klasy podstawówki nr. 3 - Roma Jaruzelska (podziwiałem jej imię). Tak więc ostro trenowałem pływanie w dzierżoniowskim klubie 'Lechia' i byłem wtedy (bez fałszywej skromności)  najszybszym pływakiem w mieście i powiecie :-) Dużo z tego zawdzięczam trenerom. Sporo do tego przyczynił się także Józek Kacer [RIP], który jako najsławniejszy i wieloletni ratownik na tymże krytym basenie w łaźni miejskiej - pozwalał mi na częste przebywanie i trenowanie poza oficjalnymi treningami. Spędzałem dziesiątki godzin na basenie. To była wtedy dla mnie największa atrakcja. Zdobyłem w tamtym czasie specjalną kartę pływacką tzw. „żółty czepek” – zezwalającą na pływanie we wszystkich bez najmniejszych ograniczeń akwenach wodnych Polski. Był to rezultat solidnych umiejętności pływackich zawodnika 'Lechia’ Dzierżoniów :-)))) --- wielokrotnego mistrza miasta i powiatu i takie tam ... Kolejnym rezultatem trenowania pływania w 'Lechii’ i "milionów" godzin spędzonych w wodzie – były uprawnienia ‘ratownika wodnego’ – w tamtych czasach niezłe osiągnięcie i super szpana.


Wojciech Jaruzelski trener sekcji pływackiej „Lechia” Dzierżoniów

W 1969 roku skończyło się moje trenowanie pływania (1964-1969) w sekcji pływackiej 'Lechii' Dzierżoniów, a tym samym zerwał się jakikolwiek kontakt (co naturalne) z ternerami. Dopiero teraz, gdy spisuję swoje wspomnienia o moim(!!) - Dzierżoniowie znowu te postaci wracają. Jak się okazało (przypomnę bo warto) Wojciech Jaruzelski był mężem mojej wychowawczyni z pierwszej klasy podstawówki Pani Romy Jaruzelskiej. Pan Wojciech okazał się też siostrzeńcem sławnego aktora Zbigniewa Cybulskiego oraz powiązany blisko rodzinnie z generałem Wojciechem Jaruzelskim.


Wojciech Jaruzelski to nie jakiś tam szary obywatel Dzierżoniowa - o nie ! Pan Wojciech to osoba bardzo złożona, energiczna, ciekawa oraz dla Dzierżoniowa wielce zasłużona. Wspominam go z sentymentem jak biegał po basenie w tych swoich drewniakach (takie wygodne obuwie trenerskie na basen) wydając głośne odgłosy klepania / tupania. Dopingował nas, swoich zawodników do wysiłku, lepszego treningu. Zawsze przyjazny i miły dla trenowanych dzieciaków. Jeździliśmy z nim i Januszem Wojtalem na przeróżne zawody, a to do Lądka Zdrój, a to do Wrocławia, itp. Byliśmy dość dobrymi zawodnikami jak na tamte czasy i różnorakie uwarunkowania. Pewnie obaj trenerzy wyszkoliliby nas lepiej gdyby im było dane. Niestety ledwo zaczęli (co znaczy w pływaniu kilka lat zaledwie) - basem poszedł na około 10 lat do remontu. Oczywiście większość tego czasu tylko stał bezużyteczny i bardziej niszczał - NIC NIE ROBIONO !! Było to bezpośrednią przyczyną zniszczenia sekcji pływackiej i dorobku nas zawodników oraz naszych trenerów ! 

____________________________________________________________

Pan ratownik [Józek Kacer]

Dzierżoniów lat '60 w PRL był szary, bury i ponury. Józek znany był z tego, że trenował kulturystykę i to z solidnymi osiągnięciami wizualnymi. Pamiętam jak niemal każdego dnia biegałem mu po jego ulubione tatary do pobliskiej garmażerii. Wcinał sporo mięcha, bo uważał, że część tego przeniknie do jego mięśni. Józka odwiedzali jego różni kolesie i koleżanki. Chyba mnie lubił, bo zawsze mi pozwalał, mnie szczylowi, przebywać w ich towarzystwie. Rozmowy toczyły się o różnych rzeczach. Ja zapamiętałem te o amerykańskich ciuchach. To wtedy dowiedziałem się pierwszy raz w życiu, że są jeansy czyli po polsku dżinsy i że są sławne marki: Levis, Wrangler, Lee. Pamiętam jak w gorące lato wychodziliśmy na duży taras i zażywali słonecznych „kąpieli”. Józek pokazał mi jak wykonać skok do basenu z dachu. To było fajne. Innego zaś lata, kiedy już sam zostałem ratownikiem na odkrytym basenie, zawiązaliśmy z Józkiem biznes-spółkę. Wypożyczałem letnikom płetwy, które przenieśliśmy z basenu krytego na odkryty. W 1972 roku mama postanowiła przeprowadzić się na Górny Śląsk, a ja wraz z nią.

____________________________________________________________

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ] 

 

Edukacja  [Zawodówka, Technikum i LO oraz ospa]

Rodzice (niby wierzący, a bardziej udający - jak większość) posłali mnie do tzw. "pierwszej komunii" --- dzieciak niewiele miał w tej sprawie do gadania !! Co to dało ? A no tyle, że swego czasu zadałem sobie spory trud zapoznania się z podstawami oraz prawdą o największych religiach i wyszło nieodwracalnie, że wszelakie religie to największa ściema, badziew, barbarzyństwo intelektualne i fizyczne (a nawet ludobójstwo) i nieszczęście w dziejach cywilizacji. Wiedza (jeśli umysł ją zawiera) nie pozwala wierzyć w takie coś jak bożki, bogowie, bóstwa - jakieś religie. Oczywiście nie odmawiam nikomu prawa do wyznawania jakiejkowiek religii czy wierzenia w co tam sobie chce - póki nie czyni tym krzywdy drugiemu. Toleruję i szanuję takie zjawiska społeczne - tak samo jak inność w poglądach, obyczajach, kulturze, wyglądzie oraz mniejszości żyjące pośród nas jak np. LGBT, itp.

Na świadectwie ukończenia podstawówki mam niby kiepskie oceny - no ale ja niezbyt przejmowałem się zakuwaniem i uczyłem się tylko tyle ile załapałem na lekcjach w klasie. Po lekcjach tornister leciał w kąt. Zaliczałem jakiś obiad i hajda z koleżkami na plac :-)))))) Ukończyłem 8 letnia podstawówkę (pierwszy taki rocznik w historii) bez repetowania i jako jeden z takich co to ma cienkie stopnie na świadectwie trafiłem do tzw. zawodówki czyli najniższej szkoły ponadpodstawowej w hierarchii edukacyjnej.  Po latach samoedukacji - (w moim przypadku uczenia się tego co mnie interesuje) sięgnąłem (bez fałszywej skromności) bardzo wysokiego poziomu wiedzy zawodowej (a i ogólnej 'toże'), która pozwoliła mi na napisanie 7 unikalnych w skali światowej, gigantycznych książek / eBook + ta tutaj (8) :-) A zatem czy coś na tym braku zakuwania w dzieciństwie straciłem ? No jak myślicie ? :-) Podpowiem - nie narzekałem i nie narzekam ... Niczego bym w swoim życiu nie zmienił.

nieoceniony profesor Józef Mikluszka (RIP)

Zostałem 'frezerem', ale nigdy ani dnia nie przepracowałem w tym zawodzie. No!! - chociaż raz się przytrafiło / przydało się to świadectwo - mianowicie po przeprowadzce na Śląsk kiedy przyjąłem się do pracy w kopalni 'Sośnica' (pole Wschód) w Zabrzu. Dostałem się na wydział mechaniczny w odróżnieniu od zwykłych górnik-ryli (chyba bez żadnych świadectw - nawet z zawodówki??). W tejże właśnie kopalni kierownik mojego wydziału podpierdzielił mi owo świadectwo …uj wie na co i nie oddał kiedy się zwalniałem. Musiałem potem wyrabiać 'duplikat'. Jest jeszcze coś ciekawego w tej mojej oficjalnej edukacji - no bo realną była samoedukacja i to wieloletnia dzięki, której jestem dziś kim jestem. Po zawodówce jako jeden z dwóch najlepszych uczniów miałem prawo zdać egzamin pozwalający przeskoczyć pierwszą klasę w Technikum Mechanicznym w Ząbkowicach Śląskich. Zdałem jasna sprawa i dojeżdżałem codziennie pociągiem do szkoły, a wraz ze mną mój koleżka z zawodówki Janusz Rogalski, który mieszkał na przeciwko dworca PKP.

Dojazdy do szkoły spowodowały, że w zimie złapałem ospę wietrzną. Pokryłem się wodnitymi bomblami, a temperatura sięgała 40 stopni. Odzyskałem zdrowie po ponad miesiącu no i o nadgonieniu zaległości oraz powrocie do szkoły nie było już mowy.

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Inwazja komuchów / Układu Warszawskiego na Czechosłowację

W 1968 roku miałem 14 lat i doskonale rozumiałem po co koło mojego domu dzień i noc jadą pociągi z czołgami wojskiem itp. Jechało polskie wojsko ale najwięcej ruskiego. Pociągi często się zatrzymywały i można było z bliska pooglądać wojenną maszynerię. Polscy żołnierze rzucali nam takie specyficzne wojskowe i bardzo twarde suchary oraz sprasowane na twardo kostki kawy zmieszane z cukrem. Chętnie rozmawiali i byli raczej weseli. Na pytania gdzie jadą odpowiadali, że powiedziano im, iż na jakieś specjalne ćwiczenia i sami nie wiele wiedzą. Konwoje wojennego sprzętu jechały też przez miasto. To co miało opony jakoś tam przejeżdżało ale czołgi kurna wyrywały asfalt i kostki bruku na zakrętach. Oj poniszczyli nam miasto wtedy. Te drogowe konwoje też się zatrzymywały. Jeden taki dość długo, bo kilka dni stał za miastem na takiej bocznej drodze do Świdnicy. Znałem tą drogę, bo po jej obu stronach na długości kilku kilometrów rosły poniemieckie drzewa czereśniowe. W 1968 roku właściciel nie zebrał owoców. Wojsko obczyściło drzewa z czereśni do zera.


To była inwazja Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Ruszyło to wszystko w nocy z 20 na 21 sierpnia 1968 roku. W pierwszym rzucie inwazji wzięło udział od 200 do 250 tys. żołnierzy pięciu państw ‘Układu Warszawskiego’ (Związku Sowieckiego, Węgier, Bułgarii i NRD), + ponad 4000 czołgów. Wśród nich znalazły się jednostki 2 Armii WP, które liczyły 26 tys. żołnierzy, 600 czołgów, 450 dział i 3 tys. samochodów. Okupowały obszar 20 tys. km ². Tak zakończyła się „praska wiosna”, unikatowa próba demokratyzacji systemu komunistycznego. Najeźdźcy zamordowali ponad 100 osób. Wojska sowieckie okupowały terytorium Czechosłowacji aż do 1991 roku.

____________________________________________________________

 

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Moja dziewczyna

W dzieciństwie chodziliśmy z koleżkami nad strumyk płynący gdzieś z Bielawy czy Pieszyc w stronę rzeki 'Piławki' zwanej dziś tak samo jak sąsiednie miasto 'Piława'. Budowaliśmy przeróżne tamy na tym strumyku, aby mieć nieco wody do pływania i zabaw. Po drodze nad strumyk przez nieistniejącą już stację towarową PKP mijaliśmy nieckę po basenie odkrytym. Nie wiem czy poprzedni mieszkańcy Dzierżoniowa / Reichenbach go zbudowali czy może wojna im to przerwała i został jeno zarośnięty dół ? Nasi próbowali tam coś uruchomić czyli basen ale jak to w PRL próbowano, próbowano i niewiele z tego wychodziło. Pierwsza wersja to był błotnisty dół zniwelowany przez buldożery z napuszczoną darmową wodą ze strumyka. Woda była zamulona i max brudna. Potem wyłożyli ten dół zatopionymi w betonie płytami z nagrobków zniszczonych cmentarzy niemieckich i chyba też żydowskich w Dzierżoniowie. Na niektórych kawałkach kamieni było nawet widać pierwotne napisy w alfabecie hebrajskim oraz niemieckim tzw. Szwabacha (niem. Schwabacher). Ohydne to było posunięcie, ale tacy mądrale rządzili wtedy miastem. Tym razem utrzymywało to wodę i nawet była względnie czysta. Na takim basenie przyszło mi pracować latem 1971 roku jako ratownik. Pracę załatwił mi mój starszy koleżka Józek Kacer [RIP] - ratownik z basenu krytego.

Pewnego dnia rano przychodzę na basen do pracy, a tam leży sobie jakby pierwsza klientka / wczasowiczka czy jakoś tak. Aż mnie zatkało z wrażenia taka była piękna ! Jej figura i wszystko - no po prostu cudeńko ... Jako ratownik "ważniak" coś tam zagadnąłem do niej i o dziwo nie olała mnie, a wręcz przeciwnie wywiązała się fajna rozmowa, która zakończyła się umówieniem na spotkanie wieczorem. Było mi aż trudno uwierzyć jakie szczęście mnie spotkało. Powątpiewałem, że przyjdzie. Picowałem się ze 2 godziny na to spotkanie. No i przyszła - odwalona w fajne ciuszki, nowoczesna - równie śliczna jak wcześniej na basenie w tym skąpym bikini. Od tego dnia spotykaliśmy się regularnie i owa piękność została moją pierwszą w życiu dziewczyną, taką na stałe i szaloną miłością. Zarabiałem już wtedy nieco kasy jako ratownik i na muzycznych prelekcjach (taki old school deejay) w Domu Kultury Zakładów ‘Bielbaw’ w Bielawie. Było mnie stać abyśmy zaliczali kawiarnie, kina, itp.. Nasz związek trwał kilka lat (5 czy 6), ale zakończył się chyba w 1975 roku. Z perspektywy ponad 50 lat od tamtego czasu zupełnie inaczej widzi się to co wtedy było ważne i co się działo. A działo się…  Nie wiele wtedy dostrzegałem zaślepiony młodzieńczą miłością i sexem, albo inaczej – nie chciałem dostrzegać, bo myślałem, że jakoś to się uratuje, przetrwa. Wrócę do tego jeszcze, a póki co …

**

Wielokrotnie próbowałem się dobrać do tej mojej sexy-pięknisi, ale jakoś nic nie wychodziło. Aż tu nagle pewnego dnia siedzieliśmy u niej w domu sami wieczorem. Ja w tzw. salonie oglądałem telewizję, a ona wyszła gdzieś na chwilę. Wpadła niespodziewanie do tego salonu, chwyciła mnie za rękę i zaciągnęła do sypialni rodziców obok. Rozebrała się szybciutko do naga, rzucając do mnie krótko – „ty też”. Jezu !! – wreszcie mi dała, a byłem na nią w szczególny sposób napalony od dawana. Wskoczyliśmy pod zimną pierzynę, ale kto by się tam zimnem przejmował. Próbowałem jej wsadzić, podobnie jak kilka razy wcześniej, ale tym razem złapała mi sztywnego i twardego ‘ptaśka’ – przyłożyła do ‘myszki’ i lekko wcisnęła do środka no a natura zrobiła resztę. Zacząłem poruszać ‘ptaśkiem’ w jej ‘myszce’ czyli ruchać jak mawiają doświadczeni. ‘Myszka’ była mocno mokra i śliska. Po chyba 2 minutach ogarnęło i jakby obezwładniło mnie coś niesamowitego bo wcisnąłem jej ‘ptaśka’ z całej siły i wtuliłem się w nią mocno ściskając jej szczupłe, kształtne ciałko. Oszołomiony leżałam na niej, a ona zapytała lekko przerażonym głosem – „już ? – spuściłeś się”. ‘No tak – bo przecież będziemy już ze sobą na zawsze – co nie’ - odpowiedziałem. Wtedy wyskoczyła z łóżka jak poparzona i gdzieś pobiegła każąc mi się ubierać. Po powrocie do salonu nerwowym głosem oznajmiła – „jak będę w ciąży to mamy przesrane”. Ja na to odpowiedziałem, że ‘pobierzemy się itd.’ Na co ona odrzekła – „no nie tak szybko – spodziewam się raczej kłopotów”.

Do domu wracałem total oszołomiony, a zasnąć było bardzo trudno, bo do głowy napływała kupa różnych myśli. Nie potrafię dziś odkopać z pamięci tego co działo się potem w kolejnych dniach. Zresztą tego co działo się w dni poprzedzające ten ‘sex-wieczór’ też nie pamiętam. Najwyraźniej tylko to zdarzenie wywarło na mnie mocne wrażenie i nie mniej mocno zapisało się w pamięci. Po tym pierwszym razie z moją pierwszą stałą dziewczyną zapewne powtarzaliśmy to wiele razy, ale nie mam tego w pamięci. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu w różnych miejscach w Bielawie i Dzierżoniowie. W styczniu 1972 roku mieszkałem już na Górnym Śląsku w każdej wolnej chwili pędząc pociągiem do Bielawy do mojej ‘pięknisi’. Wynajmowałem pokój w hotelu ‘Pod Wielką Sową’ gdzie naszym miłosnym igraszkom nie było końca. Przyjeżdżała też do mnie na Śląsk. Wynajmowałem jej pokój a to w hotelu ‘Katowice’, a to w hotelu ‘Polonia’ czy szpanerska ‘Silesia’ i spędzaliśmy ze sobą długie godziny w tychże hotelowych pokojach. Jeden raz był lekko zabawny. Odwiedziła mnie w mieszkaniu na ‘Schlafhausie’ – to taka dzielnica, a raczej jej część, wielki i nieistniejący już budynek, w Rudzie Śląskiej. Mama urządziła jej spanie na jednym łóżku i mnie na innym i poszła do pracy na nocną szychtę w hucie ‘Pokój’. Jasna sprawa, że przeskoczyłem do jej łóżka na sex-igraszki tyle, że miałem zaraz wrócić do swojego łóżka i udawać, że nigdy nic. Mama wróciwszy rano z pracy nakryła nas śpiących w jej łóżku. Zaspaliśmy zmęczeni po tych igraszkach. Tym sposobem i przypadkiem także dla mamy stało się jasne, że nasz związek jest poważny i zmierza we „właściwym kierunku”.

 

OTMUCHOWSKA ZDRADA …    (max-smuteczek)

Byliśmy ze sobą dość długo i jak, oprócz wszystkiego innego, zaczęliśmy już uprawiać seks (co naturalne i ważne dla młodziaków) to wychodziło nam często i bardzo fajnie. Pasowaliśmy do siebie fizycznie i pod każdym innym względem. Był czas kiedy planowałem z nią na poważnie ślub, rodzinę i takie tam. Przez pewien czas była dla mnie ideałem kobiety, w której byłem wariacko niemal zakochany …

Jednakże pewne przykre i smutne zdarzenie podkopało ten związek niezwykle mocno. Mieszkałem na Górnym Śląsku i często do niej, do Bielawy przyjeżdżałem. Pewnego razu wybraliśmy się do Otmuchowa nad ogromne i piękne dolnośląskie jezioro. Załatwiłem domek kempingowy i miało być cudeńko – ALE NIE BYŁO ! Siedzieliśmy sobie koło tego domku, prawie na brzegu jeziora – było ciepło i słonecznie. W pewnej chwili pojawił się jakiś jej brzydaśny znajomek. Oddalili się nieco, gadali chwilkę, po czym moja dziewczyna oświadczyła zdecydowanie i jakby nigdy nic, że idzie (bo musi) z brzydaśnym gdzieś na chwilkę i zostawiła mnie. Przedziwaczne to było. Olała mnie ot tak sobie jak byle śmiecia jakiegoś i nie miałem nic do gadania ??!

Czekałem mocno zasmucony, jak cep jakiś, na tym brzegu jeziora chyba ze 4 godziny, bo tyle trwała ta „chwilka”. Aż wreszcie wróciła. Co z tym brzydaśnym robiła 4 długie godziny ??

Jasne, że nie podziwiali widoków jeziora albo nie grali w warcaby. Moja laska poszła się z nim ruchać przez 4 długie godziny z jakimś brzydaśnym fagasem z przeszłości. Zrozumiałem w ekspresowym tempie, że pewnie nie jestem dla niej wystarczająco atrakcyjny czy ważny.

Wykonała przeohydną zdradę wychodząc pewnie z założenia, że ma za oficjalnego chłopaka młodego i zakochanego naiwnego cielaka, któremu można przyprawiać rogi, że niby za głupi i za słaby jestem aby się połapać jak mnie krzywdzi.

 *Szwabacha (niem. Schwabacher) – pismo gotyckie, przez wielu paleografów uznawane za odmianę bastardy. Szwabacha dała początek narodowemu pismu niemieckiemu stosowanemu do naszych czasów, zwłaszcza jako tzw. Schreibschrift, czyli niemiecka kursywa.

____________________________________________________________

   

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]



‘Jazz’ – moje artykuły - 1971 + 1972

Mieszkanie mieliśmy małe i ciasne. Nie było w nim kąta gdzie mógłbym urządzić swoje miejsce do spokojnego czytania, słuchania radia, przemyśleń, itp. Zdecydowałem zatem z części naszej komórki strychowej zbudować sobie maleńki pokoiczek dla siebie. Deski, gwoździe, piła i młotek poszły w ruch. Po chyba tygodniu pokoiczek jeszcze cuchnący dosychającą farbą był gotowy. Jego jedynym wyposażeniem był stary stolik przytwierdzony do ściany na stałe oraz całkiem wygodne krzesło znalezione kiedyś przy śmietniku. Przesiadywałem w tym pokoiczku godzinami słuchając Radia Luxembourg 208 albo ‘Wolna Europa’ zakłócanych niemiłosiernie przez komuchy. Aby sobie polepszyć odbiór zamontowałem nawet na grzbiecie spadzistego dachu specjalną jakby antenę składającą się z dwóch drutów przeciągniętych pomiędzy dwoma palikami na całej niemal długości tegoż dachu. Trudne i niebezpieczne to było zważywszy, że dach był mocno spadzisty i stary. Poprawiło to jednak odbiór programów płynących z mojego radia o jakieś 100 procent. Matka żartowała, że zaraz tu wjedzie ‘Milicja’ i zlikwiduje to bo ewidentnie widać, że to antena do radia a w tamtych czasach likwidowano takie anteny wiedząc, że służą one do lepszego odbioru znienawidzonej przez komuchy ‘Wolnej Europy’ zajmującej się za kasę płynącą z USA, anty-propaganą nakierowaną przeciwko komunistom. No ale jakoś mi się udało i nikt mnie nie zakablował. Antena sterczała na czubku dachu a ja słuchałem swojego radia. Nagorzej było w zimie no bo nie było w tym pokoiczku żadnego ogrzewania i pomimo bardzo grubego ubioru i tak marzłem i musiałem po czasie wracać do ciepłego mieszkania. Samo słuchanie jednak mi nie wystarczało i zacząłem kombinować – co by tu jeszcze ??

No i wymyśliłem. Naszło mnie pragnienie, aby pisać artykuły muzyczne. W tamtych czasach nie było pism muzycznych poza rubrykami opanowanymi już wcześniej i na stałe przez jakichś dziennikarzy – najczęściej kolaborantów komuny, bo wtedy tylko swojaków dopuszczano do nielicznych mediów. Wszystkie te media bez wyjątku były własnością i pod nadzorem komuchów.


‘Jazz’ – miesięcznik jakby z lekka wyjęty z pod kontroli, ale to tylko złudzenie. Był nadzorowany przez komuchy jak wszystko inne. Pismo powstało w 1956 roku a w połowie lat ‘60 wprowadziło do stałą, kilkustronicową rubrykę „Rytm i Piosenka”, poświęconą muzyce pop i rock. W latach ‘70 tematyka rockowa stała się integralną częścią czasopisma, przez co pismo to stało się jednym z nielicznych wówczas źródeł wiedzy o muzyce rockowej ukazujących się w Polsce. W 1971 i ’72 roku udało mi się dotrzeć do redakcji miesięcznika ‘Jazz’ i po pewnych utrudnieniach opublikować dwa artykuły – pierwszy o zespole The Byrds z USA, drugi o zawodzie disc-jockeya, którym już się wtedy intensywnie zajmowałem. Prowadziłem mianowicie prelekcje muzyczne oraz grałem w dyskotece.

Pierwszy artykuł napisałem przy pomocy niezwykle przyjaznego koleżki, którego nazwiska już dziś nie pamiętam, a który mieszkał na ul. Batalionów Chłopskich - w Dzierżoniowie rzecz jasna. Koleś ten, (także meloman, a w szczególności miłośnik Jimi Hendrixa) tłumaczył mi artykuły z pisma ‘Rolling Stone’, które wypożyczałem regularnie od innego koleżki otrzymującego płyty i czasopisma muzyczne prosto z Nowego Jorku, a o którym już wcześniej wspomniałem [Hirek Gross]. W oparciu o jeden z takich artykułów postanowiłem napisać własny. No i napisałem. Napisałem ręcznie długopisem na kartkach w kratkę wytarganych z zeszytu szkolnego i posłałem do Warszawy, do redakcji miesięcznika ‘Jazz’. Po kilku tygodniach otrzymałem od nich list zalecający dokonanie kilku poprawek. Wykonałem je i odesłałem nową, ulepszoną wersję artykułu. Dwa miesiące później listonosz wręczył mi dużą kopertę po otwarciu, której serce niemal stanęło mi z wrażenia. Na okładce ujrzałem pieczęć ‘egzemplarz autorski’ a w środku w sławnej rubryce ‘Rytm i Piosenka’ mój artykuł o zespole The Byrds z fajnym zdjęciem i co najlepsze – moje nazwisko wydrukowane grubą czcionką pod artykułem. Tak to ja – chłopaczek z marnymi stopniami w podstawówce, uczeń marnej dzierżoniowskiej zawodówki, marzyciel niepoprawny stawiający opór tzw. oficjalnej edukacji i uciekający w samoedukację  – teraz autor opublikowany w znanym i szanowanym czasopiśmie. Żaden z moich szkolnych czy innych kolesi z bardzo dobrymi ocenami w szkolnym dzienniku czy na świadectwach czegoś takiego nie zaliczył. Przeżywałem w tamte dni burzę myśli i marzeń, których real okoliczności i zły los nie dopuścił jednak nigdy do realizacji. Okazało się, że w tamtym okresie nagle i niespodziewanie zadziały się rzeczy / sytuacje ważniejsze, nad którymi musiałem się skupić i zapanować nad nimi. Ale, póki co zdążyłem jeszcze w dużym zeszycie formatu A4, na ponad 100 stronach spisać niby książkę o zespole The Beatles. Napisałem to ot tak dla siebie, dla własnej satysfakcji nigdy nawet nie próbując tej książki wydać. Leży sobie taka nikomu nieznana w moim archiwum od 1970 roku do dziś, pożółkła z lekko wyblakłym tekstem.

____________________________________________________________


[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


{ yahudeejay } --- pierwszy DJ w Dzierżoniowie i okolicy



... ludzi światłych i inteligentnych
od ludzi prymitywnych i głupich
odróżnia mądrość czyli wiedza o przeszłości ...

 

W latach ’70 - kiedy na świecie działy się niezwykle ciekawe rzeczy, kiedy za oceanem rodziła się muzyka disco, Polska i Polacy pozostawali (bez ich winy) w głębokim zacofaniu i niewiedzy na temat w/w zjawisk. Byliśmy szczelnie oddzieleni od świata i cywilizacji słynną „żelazną kurtyną”, którą opuścili komunistyczni władcy naszego kraju. Owa „żelazna kurtyna” nie przepuszczała wiadomości, muzyki, rodzących się w Nowym Jorku nagrań, mixów itp. rzeczy. Narodowi polskiemu, a raczej części tego narodu, śmignęło koło nosa wiele ciekawych zdarzeń. Ówczesne polskie media kierowane przez specjalnie dobrane, usłużne wobec „władzy” niedouczone ćwoki z pełną nieświadomością, a być może z perfidnym rozmysłem (kto to wie?) spowodowały, że w umysłach i pamięci Polaków (poza nielicznymi wyjątkami) nie było i nie ma wiedzy o tamtych czasach, o ludziach którzy tworzyli disco. Od momentu politycznego przełomu w 1989 roku minęło kilkanaście lat w czasie których tzw. muzyczne biznes i media w Polsce zajęte były przede wszystkim: piractwem i tworzeniem fortun budowanych na zwykłym złodziejstwie. Kradli i handlowali tym co drogą losowych wypadków stało się tutaj znane, popularne i mogło przynieść szybkie dochody. Dalekie to wszystko było od prawdy i wiedzy mogących zniwelować przepaść dzielącą Polaków od osiągnięć światowej kultury.

*

W czasach kiedy zaczynała się historia disco nikt nie dbał o to (szczególnie tu w Polsce !!) aby zachować dla potrzeb porządku historycznego różne istotne fakty, nazwiska, zdarzenia i daty. Z tego też powodu (dziś po latach) dość trudne i nieprecyzyjne jest ustalenie jak to się wszystko zaczęło.

____________________________________________________________

The Beatles

Była późna i ciepła wiosna roku 1966, mieszkałem wtedy w Dzierżoniowie niewielkim malowniczym mieście u podnóża Sudetów. W miejscowym kinie "Piast" wyświetlano angielski film pod tytułem "The Beatles". W innych krajach pokazywano ten film pod oryginalnym tytułem "A Hard Days Night".

W domu się nie przelewało, a zatem chcąc iść do kina musiałem sobie sam wykombinować kasę na bilet. Wypatrywałem na pobliskich skwerach i w zaniedbanych parkach lokalnych pijaczków. Tych nie brakowało wtedy, jest ich też uciążliwy nadmiar i dzisiaj. Moczymordy, jak zwała ten element moja mama, zawsze zostawiały flaszki po gorzale pewnie dlatego, że nie chciało im się tego nosić do odległych skupów butelek. Znałem dość dobrze swoje miasto jak też miałem nieźle "obcykany" cały okoliczny teren. Zbierałem wszystkie te butelki i to był mój sposób na zarabianie jakiejś tam mizernej, ale jednak kasy. Po kilku dniach zbierania było mnie wreszcie stać, aby sobie kupić bilet i zasiąść wygodnie w kinowym fotelu.

Z bijącym sercem oczekiwałem na to co zobaczę. Pojęcia nie miałem co zobaczę, ale jakimś dziwnym sposobem wyczuwałem, że coś się święci. Wolno zgasły światła, z za obrazu walnęła muzyka jakiej jeszcze nie znałem, nigdy nie słyszałem. Przesuwające się przed moimi oczami obrazy, postacie Beatlesów oraz śpiewane przez nich wspaniałe przebojowe piosenki wciągnęły mnie w oglądaną historię niczym w zaczarowaną bajkę.

Miałem zaledwie 14 lat - otwarty, chłonny umysł i czułem jak w ciemnościach dzierżoniowskiego kina "Piast" ulegałem coraz większej fascynacji tym co widziałem i słyszałem. Film trwał jakieś 80, a może 100 minut, ale mnie wydawało się, że to była chwilka zaledwie pomiędzy pierwszymi obrazkami, które ujrzałem na ekranie, a końcowym napisem The End. Dziś z perspektywy lat mogę szczerze napisać, że moja młodość dzieliła się na okres przed i po obejrzeniu filmu "The Beatles". Przed filmem byłem najzwyczajniejszym chłopakiem jakich miliony wzrastały w Polsce lat '60. W tygodniu jak każdy biegałem do szkoły, po szkole brudziłem się i darłem spodnie na płotach i drzewach. W niedziele na życzenie rodziców pełniłem obowiązki ministranta w miejscowym kościele. Nie zdawałem sobie tak naprawdę sprawy, że są inne kraje, ludzie i zjawiska takie jak The Beatles i ich muzyka. Moje życie wyznaczał rytm egzystencji rodzinnego domu i miasta.

Matka, ojciec, młodszy brat, kilku bliższych i dalszych kolegów, okoliczne ulice i place gdzie spędzaliśmy dzieciństwo to było wszystko co znałem, co miałem i co w zupełności mi wystarczało, z czym było mi bardzo dobrze. Kilkadziesiąt minut przed kinowym ekranem i tym co na nim się działo zburzyło sielski spokój całego tego mojego świata, w którym się dotychczas wychowywałem. Do młodego umysłu zakradł się jakiś bakcyl, który z czasem ogarniał go coraz bardziej powodując pewien zamęt czy coś takiego. Zobaczyłem i usłyszałem to "inne", to coś co w umysłach milionów mnie podobnych dzieciaków zrewolucjonizowało poglądy (takie jakie mogą mieć kilkunastoletnie dzieciaki) na najbliższe otoczenie czy pojęcie o odległym świecie. Zaczęły się jakieś marzenia, dążenia, całkiem nowe i nieznane mi wcześniej pragnienia. Spodobał mi się ten nowy stan rzeczy i coraz głębiej i głębiej wciągała mnie ta nowa fascynacja.  Zaczęło się zbieranie fotografii i biografii big beatowych zespołów. Z kolegami z klasy założyliśmy zespół i chcieliśmy grać tak jak Beatlesi czy im podobni, którzy jak grzyby po deszczu wyrastali w Polsce i poza nią. Światowa rewolucja kulturalna i społeczna lat '60 stała się faktem i bardzo mnie cieszyło, że brałem w tym, na swój sposób, ale jednak jakiś tam udział. Pewnie gdyby nie Elvis Presley w USA i Beatlesi w Europie to zupełnie inaczej potoczyłyby się losy milionów młodych ludzi na całym świecie, losy całej muzyki, losy wszystkich muzyków, artystów i wszystkiego co się z tym zawsze wiązało i wiąże.

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]



Pierwszy w Polsce – ‘Turniej Prezenterów Dysko  {zajawka}

W 1973 roku było już pewne, że pomimo wszelkich problemów jakie należy wiązać z tamtymi czasami, dyskoteka była w Polsce niezaprzeczalnym faktem. Pomiędzy 15-21 października 1973 roku odbył się we Wrocławiu Pierwszy Ogólnopolski Turniej Prezenterów Dyskotek. Polska była wtedy w wielu dziedzinach zacofanym krajem, natomiast (mogę to stwierdzić z całą pewnością) w tej jednej z nielicznych dziedzin ludzkiej aktywności, jaką na początku lat siedemdziesiątych były dyskoteki, byliśmy prawie na poziomie Europy i Świata. Wiem to, bo miałem wówczas te swoje, w/w rozliczne kontakty z deejayami i organizacjami zagranicznymi. Mogłem łatwo porównywać poziom polskich i zagranicznych deejayów, jako że Ci drudzy słali mi sporo różnych materiałów promocyjnych i reklamowych, wśród których były też taśmy nagrywane przez nich na żywo w dyskotekach.

Pierwszy Ogólnopolski Turniej Prezenterów Dyskotek organizacyjnie był bardzo dużym przedsięwzięciem. Discjockeye najpierw przechodzili przez eliminacyjne sito wiejskich, gminnych czy powiatowych Ośrodków Kultury. Najlepsi trafili na eliminacje wojewódzkie. Następnie laureaci turniejów wojewódzkich przyjechali do Wrocławia. Było nas tak dużo, że turniej trwał aż tydzień. Szacowne jury wybrało szesnastkę finałową, czyli szesnastu najlepszych wówczas discjockeyów dyskotekowych w Polsce. Miałem zaszczyt znaleźć się wśród tych szesnastu wspaniałych. Pamiętam jak członek i szef jury Franek Walicki udzielił mi uwagi: "jest dobrze, robisz to bardzo żywo i energicznie (tzn. prezentuję, komentuję puszczane płyty), ale za dużo w tym podobieństwa do discjockeyów Radia Luxembourg". No cóż, do kogo miałem być podobny skoro najlepszym wzorem byli właśnie oni, nadający swe wspaniałe programy na fali średniej 208 deejaye Radia Luxembourg. Niemal z nabożeństwem słuchałem ich wtedy po nocach. Uczyłem się od Anglików stylu i sposobu szybkiego mówienia, akcentowania oraz mixowania tekstu z muzyką. Zupełnie inna od dzisiejszej była w tamtych czasach muzyka dyskotekowa - dance. Na samym początku grało się to co aktualnie było bardzo popularne: Led Zeppelin, Deep Purple, Budgie, Jimi Hendrix, Janis Joplin, Black Sabbath, Ten Years After, Jethro Tull itp., mocne, bazujące na bluesie hard rockowe płyty. W połowie lat siedemdziesiątych pojawiła się w Europie tzw. brytyjska fala pop z takimi gwiazdami jak: Gary Glitter, Suzy Quatro, Smokie, Bay City Rollers, Status Quo itp. Docierała też muzyka z USA, rhythm & blues, soul, funk i funky. Wszystko to była muzyka popularna, ale nie specjalnie dyskotekowa. Dopiero w drugiej połowie lat siedemdziesiątych zaczęły pojawiać się typowe produkcje disco (muzyka taneczna). Na tej fali popularność zdobyli: Barry White, Sister Sledge, Bee Gees, Peter Brown, Earth Wind & Fire, Chic, KC & Sunshine Band, Isaac Hayes, Salsoul Orchestra, Donna Summer, i wielu, wielu innych. Deejaye byli wówczas podzieleni na dwie grupy: tych, którzy grali muzykę amerykańską, nagrywaną głównie przez czarnoskórych muzyków, oraz tych, którzy grali prościutkie, prymitywne europejskie piosneczki w stylu zwanym wówczas italo disco, który można porównać do dzisiejszego chłamu pod tytułem disco polo.

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

... zdeptane marzenia ...

W 1969 roku wpadłem na pomysł prezentacji płyt z moim komentarzem w domach kultury. Przez prawie rok pomysł dojrzewał, dużo też ćwiczyłem i szukałem kolesi z płytami – no bo ja oczywiście byłem za biedny aby choć jedną posiadać.

Był słoneczny i dość ciepły wiosenny dzień roku 1970 gdy mój utalentowany kolega malował dwa ogromne plakaty grupy Led Zeppelin informujące, że wkrótce odbędzie się prezentacja płyty Led Zeppelin II w Domu Kultury Zakładów Bawełnianych "Bielbaw" w malowniczo położonej u podnóża Sudetów Bielawie. Ja natomiast mieszkałem wtedy w Dzierżoniowie oddalonym o trzy kilometry od Bielawy. Całymi dniami kombinowałem wtedy jakby tu się załapać do zlecanej od czasu do czasu przez Domy Kultury pracy zwanej prelekcjami - ilustrowanymi muzyką z płyt. --- Było już słów kilka o tym wcześniej ? No nic to – bo teraz to rozwinę i będzie ciekawiej :-)

Choć Dzierżoniów był większym od Bielawy miastem i miał więcej miejsc gdzie można było zorganizować owe prelekcje i prezentacje muzyki z płyt, to Bielawa okazała się bardziej nowoczesna i do przodu. Zapewne dzięki wspaniałym, młodym ludziom, którzy kierowali bielawskimi Domami Kultury. Człowiekiem, który mi zaufał i pierwszy dał szansę był niezapomniany, świeżo upieczony magister historii sztuki Uniwersytetu Wrocławskiego, nowy i młody kierownik Domu Kultury Zakładów Bawełnianych "Bielbaw" Pan Andrzej Janiszewski. To właśnie dzięki niemu pierwszy raz wystąpiłem publicznie prezentując płytę Led Zeppelin II. Przygotowywałem się do tego kilka tygodni wcześniej i bardzo solidnie jak na tamte czasy i środki techniczne. Przede wszystkim nauczyłem się na pamięć z trudem zdobytej biografii Led Zeppelin. Napisałem sobie scenariusz oraz teksty zapowiedzi do poszczególnych nagrań. Dzień próby i ostatecznego sprawdzianu zbliżał się nieuchronnie. Tego dnia wstałem wcześnie rano, zrobiłem sobie wolne od szkoły i zawzięcie ćwiczyłem swoje zapowiedzi. Po południu pojechałem autobusem do Bielawy. Wysiadłem na rynku. Powietrze było ciepłe i pachniało zapachem pobliskich, górskich lasów. Na parterze Domu Kultury przywitał mnie zadowolony portier. Z czego on taki zadowolony - pomyślałem przez chwilkę. 

*

Zaliczałem też wszystkie rockowe koncerty, jakie odbywały się w Kinoteatrze w Dzierżoniowie przy ul. Świdnickiej oraz drugim teatrze o nazwie „Włokniarz” (czasem kinie) koło stadionu. Z zapartym tchem oglądałem i słuchałem Niebiesko Czarnych

z Adą Rusowicz i Wojtkiem Kordą, Januszem Popławskim, Czerowno Czarnych, Niemena, rewelacyjnego Silesian Blues Band - Józefa Skrzeka czy Breakout.  Umacniało się we mnie młodzieńcze i bardzo naiwne przeświadczenie, że idę dobrą drogą w życiu i że ja też zdobędę kiedyś dużą sławę i wielkie pieniądze 

*

Latem 1970 roku pojechałem do Sopotu zobaczyć głośną wtedy dyskotekę ‘Musicorama’ Franciszka Walickiego – managera wielu sławnych polskich zespołów rockowych, które wcześniej oglądałem na dwóch koncertowych scenach w Dzierżoniowie. Miałem trochę kasy i zamieszkałem w hotelu oddalonym jakieś pół kilometra od słynnego „Mąciaka” - głównego deptaka w Sopocie czyli ul. ‘Bohaterów Monte Cassino’. Chciałem sprawdzić jak wygląda ta „głośna” wówczas dyskoteka, jak grają deejaye czy jest to lepsze od tego co ja robię czyli moja dyskoteka, którą gram od kwietnia 1970 roku.

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

1974 …   ‘DYSKOTEKA GWIAZD’ - Dzierżoniów

Chociaż od 1972 roku mieszkałem już na Górnym Śląsku to i tak moje kontakty z Dzierżoniowem były mocne. Pod koniec maja 1974 roku odbywały się coroczne „Dni Dzierżoniowa”. Po sukcesie na Turnieju miałem tam pewien posłuch we władzach kulturalnych i przyjęto do realizacji mój projekt pod tytułem ‘DYSKOTEKA GWIAZD’. Projekt polegał na tym aby zaprosić i sprowadzić do miasta na tą specjalną i unikalną imprezę deejayów finalistów Turnieju, ale też i tych którzy brali udział w Turnieju wrocławskim sprzed roku i zrobić gigant dyskotekę dla młodzieży. Zwieźliśmy do miasta z Katowic dwa bardzo drogie, unikalne i nigdy tu jeszcze niewidziane sprzęty dyskotekowe. Załatwiłem, że wydzielono fundusze na ten cel. Wszyscy dostali zwrot kosztów dojazdu, bezpłatny hotel i wyżywienie całodniowe oraz niewielkie honorarium.

Na moje zaproszenie przyjechali:


Darek Śmietański z Warszawy
Robert Mazur z Bydgoszczy
Jurek Kindla i Józek Sochowski z Katowic
Andrzej Matuszek z Siemianowic Śląskich
Krzysiek Simm z Poznania
Rysiek Adamus z Warszawy
Edek Paprocki z Warszawy
Marek Balicki z Gliwic
Bartek Tęskny z Katowic

Impreza odbyła się w hali „Śliwki” przy ‘Szczotkarni’ w Dzierżoniowie na ul. Botwina 22C na pierwszym piętrze (teraz Nowowiejska no i hala została przerobiona na mieszkania). Była to dla mnie hala specjalnego znaczenia i sympatii, bo tam jako 14 latek w 1966 roku widziałem pierwszy w moim życiu rock ‘n’ rollowy zespół i to na dodatek z Anglii – co w czasach rewolucji POP w muzyce (The Beatles, The Rolling Stones, The Animals, etc.) jawiło się jako - jakby jakiś dar z kosmosu, czy co!! Utkwiło mi to mocno w pamięci na całe życie. Jakiż ja byłem wtedy dumny, że oto ja, biedny chłopaczek z dzierżoniowskiej ul. Komuny Paryskiej (dzisiaj Brzegowa) – syn stolarza i włókniarki mogę i potrafię dać ludziom z mojego miasta coś takiego.

____________________________________________________________ 

 

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Moja miejscówka …

Dzierżoniów / Reichenbach --- mój Dzierżoniów

Ten rozdział to teksty zaczerpnięte z ponad 70 linków mojego bloga pisanego od czerwca 2020 --- https://moj-dzierzoniow.blogspot.com/  Na blogu wygląda to oczywiście ciekawiej bo jest obficie ilustrowane zdjęciami, często unikalnymi. Treść tego rozdziału opisuje odległą i fascynującą historię mojego miasta, kiedy tak naprawdę do tego aby było moje musiało minąć wiele, wiele lat.

W dzieciństwie biegałem po moim mieście nie przejmując się zbytnio jego historią, itp. W szkole dowiedziałem się o tej historii miasta to i owo, ale nadal nie wiele mnie to obchodziło. Dopiero w wieku 68 lat, na emeryturze i z dala od miasta, postanowiłem zgłębić, ale też i skrótowo zapisać to co tak mało obchodziło mnie w dzieciństwie. Pewnie zapisałbym to o wiele wcześniej, ale życie na Śląsku – na Górnym Śląsku oraz poza Polską oderwało mnie od tematu na długie lata. Dopiero w zimie roku 2020 zacząłem tworzyć bloga. Pisałem go przez wiele godzin każdego dnia. Szperałem w polskim i światowym internecie i nie tylko, no i w końcu coś z tego wyszło. Po kilku miesiącach intensywnej pracy 14 czerwca 2024 roku blog trafił do internetu. Nie będę tu siał fałszywej skromności i napiszę wprost, że jestem z tego bloga bardzo dumny. Pomimo szerokiego  i powszechnego dostępu do internetu nikt inny czegoś takiego nie zrobił. Sporo jest i owszem o Dzierżoniowie, ale nie tak jak ja to zapisałem czyli (moim zdaniem) ‘wszystko co fajne w jednym miejscu’ !! Jest to blog o tym jak JA pamiętam Dzierżoniów z moich dziecinnych i młodzieńczych lat - czyli taka moja "ziemia święta" we wspomnieniach + sporo cytatów z przeróżnych, często mocno anonimowych, źródeł.

Po wpisaniu nazwy ‘Dzierżoniów’ w wyszukiwarce Google pojawia się wiele linków – prawie 6 milionów i trudno w takiej masie trafić na ten mój. Mój blog pojawia się dopiero po wpisaniu dokładniejszym i ukierunkowanym, należy zatem wpisać --- ‘Dzierżoniów / Reichenbach - mój Dzierżoniów’ i wtedy właściwy link pojawi się na pierwszym miejscu pośród ponad 16 tysięcy innych --- https://moj-dzierzoniow.blogspot.com/

***

MÓJ DOM

Całe moje dzierżoniowskie życie mieszkałem na ul. Komuny Paryskiej 7 (teraz Brzegowa). 

Wychowałem się w tym domu. Mieszkałem w nim w latach 1952 - 1972 i wiąże się z tym sporo wspomnień. Smutno bardzo smutno patrzyło się na filmowe przekazy internetowe jak ten dom płonie. Władzom na nim NIGDY nie zależało ! Ot takie typowo polskie, prymitywne eksploatowanie pozostawionej przez Niemców substancji mieszkaniowej / domowej bez odnawiania - aż padnie. Dotyczy to nie tylko tego domu i nie tylko Dzierżoniowa.

HAŃBA !!

Mój dom od zakończenia wojny i przejęcia go po Niemcach był tylko prymitywnie eksploatowany i niszczony - aż wreszcie padł !! ... a ktoś(!?) pomógł mu spłonąć - bo sam się przecież nie podpalił !! Od dłuższego czasu był opuszczony i niezamieszkany ... Serce boli jak się patrzy na takie rzeczy - jakaż patologia musiała tu mieszkać po tym jak ja się z tego domu wyprowadziłem w grudni 1971 !!? Kim / czym była administracja domu i władze miasta, które takie niszczenie tolerowały / ignorowały ??!

TRAGEDIA !!

pożar mojego domu 13 listopad 2015

Mieszkałem w tym domu niemal 20 lat. Mieszkała też w nim kupa ludzi, różnych ludzi, ale nigdy i nikomu nic się tu nie zapaliło i nie spaliło. Dopiero jak dom stał pusty i niezamieszkany to magicznie sam się zapalił i spalił. Wszystko to zawaliło się po czasie i zostało jeno trochę starych murów - gruzowisko.

RETORSPEKCJE

Rozmyślając nad latami spędzonymi w naszym małym mieszkanku mieszczącym się na pierwszym piętrze domu przy ul. Komuny Paryskiej 7 [dzisiaj Brzegowa] przed oczami przemykają różne obrazki, wielość tych obrazków nakłada się na siebie powodując niejaką trudność w ich wyostrzeniu i zapisaniu w zgodzie z tym jak to wtedy przed laty było.

____________________________________________________________

 

A wszystko to miało miejsce w mieście, które na zawsze pozostanie dla mnie najważniejszym, pomimo że mieszkałem i przebywałem potem w wielu innych i znakomitszych jak np. New York, Los Angeles, Hollywood, Seattle, Londyn, Amsterdam, Rzym, Florencja, Wenecja, Verona, chorwacka Pula czy Berlin. 

***

 

HISTORIA MIASTA REICHENBACH – teraz DZIERŻONIÓW

Uznaje się, że prawa miejskie Dzierżoniów otrzymał prawdopodobnie około połowy XIII w. Miasto założone zostało zapewne przed 1230 rokiem. Po raz pierwszy było wzmiankowane w dokumencie biskupa Tomasza I z 1258 r., wymieniającym gród nad Piławą. Dzierżoniów już na początku XIV w. stał się jednym z większych ośrodków księstwa świdnicko-jaworskiego. Oparty na rozwoju rzemiosła i handlu suknem rozkwit gospodarczy miasta przypadł na przełom wieków XVI i XVII. Wówczas nastąpił ożywiony ruch budowlany. Kres rozkwitu miasta położyła wojna trzydziestoletnia (1618 - 1648). Kolejny okres świetności Dzierżoniowa trwał od około 2. poł. XVIII do 1945 r., osłabiony tylko w czasie I wojny światowej. Przez krótki okres, w latach 1816-20, miasto było stolicą jednej z rejencji prowincji śląskiej. II wojna światowa nie przyniosła większych strat w zabudowie starego miasta. Krytycznie ocenia się wyburzenie w latach 60. ubiegłego stulecia zniszczonej zabudowy północnej pierzei rynkowej, gdzie znajdowały się jedne z najstarszych kamienic oraz zastąpienie jej typową zabudową wielorodzinną.

Usytuowane na podsudeckim szlaku łączącym Zgorzelec z Nysą, na niewielkim wyniesieniu miasto założone zostało na planie owalnym, z rynkiem oraz siecią prostopadłych ulic. Wykształcony w średniowieczny układ przestrzenny miasta ograniczony linią murów miejskich zachowany jest do dzisiaj. Miasto otoczone zostało pod koniec XIII w. murami, które stanowią cenny przykład dobrze zachowanych miejskich, okazałych umocnień średniowiecznych. Mury wzmocnione zostały o dodatkowy pierścień zewnętrzny zapewne w 1. poł. XV wieku, a w 1633 r. o dodatkowe ziemne umocnienia i szańce. Nowożytne umocnienia miejskie w Dzierżoniowie tworzył podwójny pierścień kamienno-ceglanych murów, oddzielony fosą od zewnętrznych ziemnych szańców, z czterema bramami: Wrocławską (pn.), Ząbkowicką zwana też Piławską (wsch.), Wodopojową (pd.), Świdnicką (zach.), oraz basztami i półbasztami łupinowymi w wewnętrznym pasie murów. 

____________________________________________________________

 

Friedrich Sadebeck - budowniczy Reichenbach

Friedrich Sadebeck, (1741 - 1819), branżą tekstylną zainteresował się w Wiedniu, gdzie wraz z greckim kupcem zaczął handlować macedońską bawełną. W Reichenbach istniała fabryka bawełny Hymanna, ale produkowała zbyt małą ilość tkaniny, toteż Sadebeck sprowadzał ją z garnizonu warszawskiego. W 1793 r. zorganizował przemysł nakładczy - pracowało dla niego 1200 warsztatów. W 1801 r. zdecydował się na założenie własnej fabryki, dla której sprowadził maszyny z Anglii. 

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

Kinotheater 'Schauburg' Reichenbach / kino 'Piast'
Pierwszy, wybudowany w Dzierżoniowie, budynek kina stałego (Kinotheater "Schauburg") został uroczyście otwarty dla publiczności 11 listopada 1921 r. Jego projektantem był (prawdopodobnie) berliński architekt Kaprovsky, a budowę gmachu realizowała dzierżoniowska firma budowlana "Robert Klatt Baugeschäft". Po II WŚ było tu największe w powiecie kino (do czasu wybudowania kinoteatru, dzisiejsze kino "Zbyszek"). Obiekt zamknięto w początkach lat '80. i od tej pory, nikt nie ma pomysłu na zagospodarowanie tej ciekawej budowli (2024).

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

Reichenbach Banhof / Dworzec kolejowy

Stację otwarto w 1855 roku, niedługo potem też budynek dworca Reichenbach. 

Tę nazwę nosiła do 1945 roku, kiedy to zmieniono nazwę na Rychbach i Drobniszów, a w 1947 na Dzierżoniów Śląski.

Pierwsze połączenie kolejowe Reichenbach / Dzierżoniów uzyskał 24 listopada 1855. Było to 1-torowa 25 km linia do Schweidniz / Świdnicy, wzbogacona o dodatkowy, drugi tor w 1908. Niespełna 3 lata później, 1 listopada 1858 uruchomiono 2-torową 21 km linię do Frankenstein / Ząbkowic Śląskich. Obydwa odcinki pozbawiono drugiego toru latem 1945, niedługo po wkroczeniu wojsk radzieckich. Trzecią linią był krótki 1-torowy 5,9 km odcinek do Langenbielau / Bielawy, otwarty 25 maja 1891. Po 86 latach eksploatacji, w maju 1977 wstrzymano na nim ruch pasażerski (w 2001 zawieszono przewozy towarowe, a od 2006 odcinek ten jest już nieprzejezdny).

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

Reichenbacher Brauhaus / Browar Reichenbach

Reichenbacher Brauhaus był browarem warzącym piwa leżakowe. Posiadał maszynę parową i sztuczne chłodzenie oraz kapitał spółki, wynoszący 175.000 marek. W latach trzydziestych wyposażono GO w napęd elektryczny. Browar przetrwał mniej więcej do 1950 roku. Po wojnie funkcjonował jako "Państwowy Browar Mark w Rychbachu". Uciekający w pośpiechu Niemcy nie zdołali browaru zniszczyć ani wywieźć z niego sprzętu. Pozostała solidna warzelnia 42 hl, kadź zacierna miała 25,13 hl pojemności. Fermentownia była na 60 hl, a leżakownia na 100 hl. Nie wytrzymało to wszystko jednak próby czasu oraz rynku i w latach ’50 przekształcono browar pomieszczenia przemysłowe innego przeznaczenia. Część zabudowań stanowiły luksusowe jak na tamte czasy mieszkania. W kompleksie tego browaru zamieszkiwał mój koleżka z klasy z podstawówki Adam Ludwikowski. Było to luksusowe, duże i piękne mieszkanie.

____________________________________________________________

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Reichenbach Gaszentrale / Gazownia

Część tej gazowni widziałem w oddali przez całe dzieciństwo z okna. Pływające zbiorniki gazu raz były pełne raz pustawe czyli albo były uniesione wysoko do góry albo spoczywały nisko. Koło mojego domu przepływała rzeczka / kanał raczej w którym płynęła bardzo śmierdząca woda - odpad procesu tworzenia gazu. Gaz tworzono z węgla a raczej koksu. 

____________________________________________________________

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Reichenbach, Bahnhof-Strasse 15 (najpiękniejsza Villa)

W centrum obszernej i świetnie położonej posesji, otoczonej ozdobnym ogrodzeniem stoi willa - piękna willa. Pełno takich w Dzierżoniowie po dawnych zamożnych fabrykantach, bankierach, itp. Willa została wybudowana między 1906 a 1908 rokiem i była własnością bankiera w mieście Reichenbach (niemiecka nazwa Dzierżoniowa) Friedricha von Einem. Po jego bankructwie w 1912 roku nowym właścicielem posiadłości została rodzina Hain. 

____________________________________________________________

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

Obóz 'Sportschule' / Reichenbach Konzentrationslager

Niemiecki obóz pracy "Sportschule" został założony na pograniczu pól Bielawy, Pieszyc i Dzierżoniowa w 1942 roku. Zbudowano 14 dwukondygnacyjnych baraków dla ok. 1200 osób. W obozie przetrzymywano Żydów zatrudnionych przez organizację „Schmelt”. Od września 1944 r. obóz stanowił filię obozu koncentracyjnego KL Gross-Rosen pod oficjalną nazwą AL (Arbeitslager) Langenbielau I. Nazwa Sportschule pochodziła od tzw. "Szkoły Sportowej" hitlerowskiej organizacji paramilitarnej SA założonej w 1935 na miejscu młodzieżowego ośrodka kolonijnego.. Prowadzono tu szkolenie wojskowe młodzieży z Hitlerjugend, omijając ograniczenia Traktatu Wersalskiego. Indoktrynowano tu młodzież i przyuczano do pracy w charakterze straży obozowej. W latach 1938-1942 była tu szkoła lotnicza Luftwaffe.

____________________________________________________________

 

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Fleischer GmbH, Reichenbach / Silesiana I

Całe swoje dzieciństwo patrzyłem na działalność tego oddziału, zarówno z okien jak i podwórka czy okolicznych uliczek. Działało to wszystko, wielki komin dymił regularnie i wyglądało na prężną oraz solidną fabrykę. Pracowała tam moja mama i rodzice okolicznych koleżków. Warty ogromne miliony zbudowany przez Niemców i Żydów przemysł włókienniczy Dzierżoniowa, Bielawy czy Pieszyc popadł w totalne bankructwo i ruinę. Bezmyślnie eksploatowany, niedoinwestowany, nie unowocześniany zakończył swe istnienie. Jak to się stało, że włókiennictwo niegdyś podstawa funkcjonowania miasta zniknęło ??

____________________________________________________________

 

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Hotel Kaiserhof - Reichenbach / Polonia

To był piękny hotel zbudowany w 1908 przez firmę Robert Klatt i pozostawiony przez Niemców Polakom - tak jak i wiele innych budowli czy fabryk Reichenbach. Hotel przez lata całe był jeno eksploatowany. Wielokrotnie w nim mieszkałem - swego czasu nawet na stałe i widziałem jak niszczeje i jak nikt o niego nie dba. Dzierżoniów ma i owszem małe hoteliki na obrzeżach miasta, ale brak mu porządnego hotelu na poziomie. Ciekawe czy ten piękny niegdyś hotel odzyska swą świetność.

____________________________________________________________

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Robert Klatt - budowniczy Reichenbach

W marcu 2021 roku udało mi się na chwilkę nawiązać kontakt z potomkami tej rodziny. Napisali do mnie i nawiązałem z nimi kontakt mający na celu poszerzenie tej historii - Jörg-Dieter Klatt, który mieszka w niemieckim mieście Brigachtal oraz jego brat Johannes Günther Klatt z miasta Bad Krozingen Stadtteil Tunsel. Zadałem im sporo pytań o historię ich rodziny. Póki co jednak nie odpowiedzieli na moje pytania - co jest raczej dziwaczne ...  Ale co tam - i bez tego wiemy to co wiemy i to nam wystarczy ...

____________________________________________________________


[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


27 VII 1790 – ‘Konwencja Reichenbachska’

W 1790 roku Reichenbach był areną międzynarodowych ustaleń pomiędzy największymi mocarstwami Europy. To tu cesarz rzymsko-niemiecki Leopold II, król pruski Fryderyk Wilhelm II oraz przedstawiciele Holandii, Anglii i Polski w osobie posła króla Stanisława Augusta – księcia Stanisława Pawła Jabłonowskiego, omawiali wspólną politykę wobec Rosji. Spotkanie, które miało miejsce we wnętrzach jednej z wytwornych kamienic Reichenbach - własność Friedricha Sadbecka, doprowadziło do podpisania konwencji austriacko-pruskiej – tzw. Konwencji Reichenbachskiej.

14 VI 1813 – ‘Układ Antynapoleoński’

Dawny Dom pastora Tomasza Fryderyka Tiede (już nie istniejący –stoi w tym miejscu podobny, ale nowy - przy obecnej ulicy Krasickiego 27) był świadkiem międzynarodowego spotkania dyplomatycznego. W tym niepozornym budynku 14 VI 1813 roku zapadły decyzje o planach ostatecznego pokonania Napoleona.  Do miasta zjechali władcy Europy:

... i ciekawostka z bardzo dawnych lat ...

W 1800 roku Reichenbach odwiedził John Quincy Adams – poseł Stanów Zjednoczonych, późniejszy szósty prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

____________________________________________________________

 

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Schloss Peterswaldau / Pałac Pieszyce

Pałac w Pieszycach to wyjątkowy, jedyny i nadzwyczajny skarb tej ziemi / bliskiego sąsiedztwa - znany mi i odwiedzany (ruiny) przeze mnie od wczesnych lat '60. Jestem z nim sentymentalnie powiązany i jakże uradowało się moje serce, kiedy polski milioner z USA postanowił pałac uratować dla kolejnych pokoleń. DOKONAŁ CUDU W PIESZYCACH !! Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że wszystko to – remont aż takiej ruiny kosztował fortunę - 40 czy 80 milionów złotych ?? Może kiedyś się dowiemy czy dobroczyńcy Pieszyc Alicja i Marian Hajdukowie(RIP) wydali na uratowanie pałacu cały swój majątek zdobyty przez lata działalności ich firmy ALDEC INC. W Las Vegas ? Pewnie nie, ale wydali kwoty horrendalne. Tym samym przeszli do historii nie tylko Pieszyc ale i światowej. Mam nadzieję, że pałac jest solidnie pilnowany i nadzorowany, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo.

Kiedy w październiku 2000 roku Państwo Hajdukowie przejęli pieczę nad zamkiem, był on jednym wielkim rumowiskiem, ze zwalonymi stropami i zniszczonymi klatkami schodowymi. Sufity były tak uszkodzone, że trzeba było odtwarzać nowe stropy na wszystkich piętrach. Po usunięciu setek ton gruzu z piwnic, okazało się, że glina wokół fundamentów przestała ochraniać ściany zamkowe przed wodą, która sączyła się w każdym zakątku piwnic. Po wykopaniu 3 metrowego rowu wokół zamku i ułożeniu specjalnej ochrony plastykowej, woda przestała się sączyć i przenikać ściany zamkowe. Po tych pracach nastąpił wieloletni okres osuszania piwnic i ścian. Ściany zamkowe w zachodniej części miały wiele pęknięć. Po analizie okazało się, że zmiany w strukturze zamku zrobione około 1800 roku naruszyły jego strukturalną spoistość, z którą walczono potem dając potężne kotwy spinające ściany. Po dodaniu dwóch ogromnych kolumn na parterze i przesunięciu ścian do ich oryginalnego położenia z 1615 roku, ściany zamku przestały pękać. Do odbudowy zamku przystąpiono w usystematyzowany sposób. Przez pierwsze trzy lata usuwano gruz, stabilizowano ściany zamku, dano nowy dach i rynny oraz postawiono nowe kominy, gdyż oryginalne były kompletnie zniszczone przez „poszukiwaczy skarbów” po drugiej wojnie światowej. Usunięto też dziesiątki wagonów ziemi i gruzu z piwnic oraz nawieziono piasek. Po wstępnym osuszeniu murów położono wysoce kosztowne tynki Schomburga, które teraz chronią tynki powierzchniowe i farby od soli niesionej przez wodę w murach zamkowych. W szóstym roku prac przystąpiono do prac artystycznych na większą skalę. Rozpoczęto układanie szeregu skomplikowanych sztukaterii w salach, komnatach i pokojach. Wykonano także wiele malowideł ściennych, głównie o tematyce mitologicznej.

*

Dnia 16 października 2012 roku, w wieku zaledwie 55 lat zmarła Alicja Niemiec-Hajduk – współwłaścicielka pałacu pieszyckiego, inicjatorka jego zakupu i odbudowy. Spoczęła na cmentarzu parafialnym, przy kościele św. Jakuba w Pieszycach, tuż obok ukochanego pałacu.

Dnia 7 listopada 2020 roku w wieku 81 lat zmarł Stanisław Marian Hajduk

właściciel pałacu w Pieszycach. Od 20 lat ratował pałac przed ruiną wydając na to ogromne sumy. Pan Marian (emigrant z Podhala od 1966 roku mieszkał i pracował w Las Vegas, USA). Był zdolnym matematykiem, właścicielem wielu patentów w dziedzinie automatyki przemysłowej. Właściciel firmy ALDEC INC. W Las Vegas.

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

____________________________________________________________


Na koniec opis ‘obrazków’ wykopanych z pamięci,
które są jakieś takie małe i mgliste,
ale ich mnogość czyni z nich wartość,
której nie mogę pominąć …




Retrospekcje mgliste
Dni i zdarzenia zapamiętane …
[flesz pamięć / strzępki wytargane z pamięci]

Ze zdziwieniem stwierdziłem, że trudno mi dokopać się do wspomnień starych na ponad 60 lat. Pojawiają się strzępki, krótkie i niedokładne fragmenty, ale nie ma kontynuacji czy tego co było przed … Sprawia to na mnie takie wrażenie jakby to było jakieś szybkie przewijanie życia pokazujące tylko wyrwane z niego i niektóre fragmenty.      Dlaczego akurat te !

*****

Ciotka Hela z Anglii

Mama miała siostrę, którą w czasie wojny niemieccy hitlerowcy wywieźli na roboty w głąb ‘Rzeszy’. Po zakończeniu wojny ciotka nie wróciła do Polski tylko pojechała do Anglii. Zamieszkała w przemysłowym Leeds. Ciotka przysyłała czasem paczki, a w nich rzeczy, których w PRL / Polsce nie widywało się. Przysyłała też ciuszki dla mnie co czyniło ze mnie nieco bardziej atrakcyjnego chłopaka w mieście. Dostawałem jeansy oraz kurtki jeansowe co w tamtych czasach było niesamowitym rarytasem odzieżowym. Ciuszki trzeba było przerabiać, bo prawie nic na mnie nie pasowało.

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Rowery rodziców

Pierwsze rowery, jakie zapamiętałem to dwa rowery moich rodziców produkcji NRD. Rowery te miały tabliczki rejestracje z przodu zaokrąglone i montowane wzdłuż błotnika oraz z tyłu podobne do motocyklowych tyle, że ze trzy razy mniejsze. Sporo kłopotu sprawiły te rowery szczególnie ojcu, który nie umiał na swoim jeździć no i w związku z tym chodzili z mamą na polne drogi za miasto, aby ojciec nauczył się jazdy.


[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Zabawy w strzelaniny i wojnę na dzierżoniowskich gruzach

Wojna prawie wcale nie zniszczyła Dzierżoniowa. Gdzie niegdzie tylko było trochę gruzów. Jedne takie i dość spore były koło mojego domu. W latach ’50 bawiliśmy się na tych gruzach z koleżką, który mieszkał pod nami na parterze nazywał się Zbyszek Zeler oryginalnie Gerhard Zeller. Jego rodzina to byli autentyczni Niemcy, którzy po wojnie nie chcieli opuszczać Reichenbach i wracać do Niemiec.

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Choinka i wigilia

Choinki w tamtych czasach były tylko prawdziwe, sztucznych nie było. Oświetlenie na tych choinkach to były takie małe świeczki zamocowane w specjalnych uchwytach. Było to niebezpieczne i sam widziałem jak nie jeden raz świeczki zapalały gałązki, a mama w pośpiechu polewała to wodą. Takie choinki dość szybko usychały sypiąc dookoła igliwiem.

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Latające mrówki ze skrzydłami w kuchni

Każdego roku latem w naszej kuchni pod kredensem i łóżkiem pojawiały się latające mrówki ze skrzydłami. Mrówki pojawiały się nagle i jakby z nikąd. Wieczorem nic nie było a rano już pełno. Była tego masa i w sumie to nie latały lecz trzymały się w kupie głównie w kątach. Mama polewała to dziadostwo gotowaną wodą, potem zamiatała, wycierała ściany i podłogi i po kłopocie. Skąd to się brało akurat w naszej kuchni i dlaczego ?

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Pranie na tarce i gotowanie

Zanim pojawiły się pralki mechaniczne to prania, które regularnie robiła mama odbywały się przede wszystkim poprzez gotowanie w wielkim kotle na kuchennym piecu. Gotowanie stosowało się głownie w przypadku pościeli. Potem był drugi etap prania, a mianowicie ręczne pocieranie ciuszkami na blaszanej tarce. Latem mama robiła prania na podwórku, zawieszała to potem na przeciągniętych od muru do muru sznurach, ciepło słoneczne to wysuszało i po robocie.

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

Śmierdzielka i powódź

Pierwsza wielka powódź, jaką widziałem i przeżyłem w Dzierżoniowie miała miejsce gdzieś w Polowie lat ’60. Rzeka ‘Piławka’ zwana przez nas śmierdzielka’ wylała dość szeroko zakrywając to i owo. Do pomocy zjechało wojsko, które poruszało się po wodzie amfibiami. Jedna taka amfibia płynąca jakby głównym nurtem rzeki przywaliła w mostek dla pieszych łączący ul. Komuny Paryskiej i Mostową.


[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Wiśniewscy z ul. Kilińskiego

Nie wiem jak ale mama znalazła sobie w pewnym okresie takich nowych znajomków przyjaznych, którzy jej tak pasowali, że przebywała u nich codziennie. Też tam bywałem, bo mieli dwie córki, z którymi ochoczo się bawiłem plus sporo dzieciaków po sąsiedzku. Wiśniewski był maszynistą poniemieckich lokomotyw parowych prowadzącym pociągi na różnych niedalekich trasach. Pamiętam go jak zawsze wracał ubrudzony z pracy i pokrzykiwał do córek, które chciały się do niego przytulać już na podwórku, aby trzymały się póki co z daleka bo zaraz będą czarne jak on.

Czasem zjadałem też u Wiśniewskich obiad. Pewnego razu zabili mi ćwieka, bo mizeria była słodka i nijak jej nie umiałem zjeść. Mama zawsze robiła mizerię soloną i z cebulką i do takiej byłem przywykły.

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Park za domem

Miałem chyba ze 3 czy 4 latka jak dziewczyny z sąsiedztwa poprosiły mamę czy mogą mnie zabrać do parku za naszym domem. Wtedy wysoka na 30-40cm trawa wydawała mi się total wysoka i nic spoza niej nie widziałem.  Dziewczyny zabawiały mnie maluszka chowając się za trawę i chichotając z tego jak nieporadnie ich szukam zagubiony w tej wyższej ode mnie trawie. Park był duży i kiedyś wraz okazałym domem stojącym na jego obrzeżu był chyba własnością jakiegoś fabrykanta. Dużo fajnych roślin i drzew rosło w tym parku. To tam ujrzałem pierwsze w życiu fiołki, to tam poznałem zapach bzu, to tam rosły od kilkudziesięciu lat drzewa owocowe – czereśnia, śliwa dająca ogromne filetowe owoce, jabłoń, której owoce miały dziwny, ale fajny smak, wreszcie najbliżej mojego domu dwie grusze.


[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Mieszkanie

Pokój i kuchnia o powierzchni może ze 40m2. Po wodę biegało się do kranu na parter, zlewki natomiast zbierało się do odpowiedniego wiadra i wynosiło na podwórko wylewając do ceglanego koryta prowadzącego do dziury w murze i do ścieku z gazowni płynącego za ścianą mojego domu. Na parterze była też pralnia z wielkim piecem i zamontowanym w nim nie mniej wielkim odkrytym kotłem. Nikt jednak z tej pralni nie korzystał i stała sobie taka pusta przez wiele, wiele lat. Klop był na podwórku, ot drewniana szopka z dziurą w desce. Chodziłem tam, jako dość mały dzieciak i mama za każdym razem pouczała mnie abym uważał i nie wpadł do dziury, bo pod nią było ze 2m głęboko gówien, które uzbierały się tam przez lata, a ja taki wysoki jeszcze wtedy nie byłem i raczej bym się w tym utopił. Mama jednak była czujna i wołała z okna co chwilę a ja musiałem odpowiadać. Papierem toaletowym były wtedy gazety tyle, że nie takie prosto z kiosku, sztywne, o nie. Gazety, najczęściej te wiodące partyjne, bo były najtańsze, należało wcześniej mocno zmiętolić, aby były miękkie i przyjemniejsze w dotyku. Na podwórku stał też budynek, w którym lokatorzy mieli komórki na węgiel, drewno, króliki i co tam jeszcze.

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Ojciec, jego robota i hobby

Z opowieści pamiętam, że po przyjeździe do Dzierżoniowa zaraz po wojsku pracował w Straży Pożarnej. Wtedy poznał mamę, która do Dzierżoniowa przeniosła się z Legnicy gdzie mieszkała kątem u znajomków z rodzinnej wsi. Kolejną pracą ojca był warsztat szewski bo umiał to robić. Potem pracował w parowozowni czyszcząc od środka kotły parowozów. Strasznie to była brudna i szkodliwa robota. Dostawał jako dodatek do pracy pół litra mleka każdego dnia. Ale nie przynosił tego nigdy do domu. Rodzice byli już wtedy małżeństwem i biedę mieli aż piszczało. Mama była ciąży, a ja szykowałem się do przyjścia na świat. Mama prosiła ojca żeby jej przyniósł mleko choćby co drugi dzień ale nic z tego. Każdego dnia egoistycznie wypijał to sam. Taki był wtedy, taki był i potem i na zawsze. Nigdy nie rozumiał co to małżeństwo i rodzina. Sprawiał wrażenie jakby stał obok tego. Kolejną pracę dostał w fabryczce na ul. Podwalnej. Fabryczka nosiła nazwę „Drzewiarz” potem zmieniona na „Technodrzew”. Szło mu tam dobrze za wyjątkiem pewnego zdarzenia. W tamtym czasie w zakładach pracy komuniści organizowali po pracy co i rusz tzw. „masówki” czyli spędy propagandowe dla pracowników. Ojciec olał raz taką ‘masówkę’, a następnego dnia kiedy zabierał się do śniadania czyli biednych sznytek z margaryną i plasterkami jajek nagle coś mu chrupnęło i zazgrzytało w zębach, Wypluł i sprawdził co to.

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Fagas mamy i menel – Postek Czesław

Przyprowadziła go z pijackiego baru na dworcu PKP. Zapijaczony spał na kanapie, w całym mieszkaniu śmierdziało alkoholowymi wyziewami. Mama uważała, że go zmieni – nie zmieniła – powiesił się na słupku od schodów tuż pod naszymi drzwiami. Paskudny to był okres mego życia. Menel to menel i zawsze był ożarty, cuchnący, agresywny, itd. Miałem o niego poważne pretensje do matki, że taki mi zgotowała los i musiałem żyć w takich warunkach, gdy byłem małolatem i z trudem przez to kontynuowałem naukę w zawodówce. Często zamykaliśmy przed menelem drzwi, które miały wzmocnienie / belkę zakładaną od wewnątrz. Wielokrotnie próbował te drzwi wywalić, ale były za mocne i nie dawał rady. Zbiegał wtedy na dół, zbierał w okolicy cegły oraz duże kamory i wybijał nimi okna. Aby okna uratować otwieraliśmy je na oścież, a cegły wpadały do środka mieszkania. Dzięki temu zniszczenia były mniejsze, ale i tak były. Pewnego dnia wieczorem odstawiał cyrk w wywalaniem drzwi i okien jak zawsze.

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Tunel przy przejeździe i dworzec PKP

Mieszkałem w okolicy torów, po których często przejeżdżały różne pociągi. Jedne towarowe inne osobowe. W pobliżu znajdował się też często zamykany przejazd na ul. Kilińskiego zwanej przez nas potocznie ‘Pieszycka’ bo była to droga prowadząca do Pieszyc. W sąsiedztwie przejazdu znajdował się poniemiecki tunel, który był wiecznie zalany, a przez to używany jedynie przez całkiem duże żaby. Z pobliskich torów braliśmy dość duże granitowe kamienie i rzucali w te żaby, tak na wyścigi czy jakiegoś sportowego współzawodnictwa, kto niby jakąś pierwszy trafi. Trafialiśmy, a jakże. Brązowo-zielonawe żaby pływały wtedy do-góry-brzuchami, białymi zresztą. No, ale nie każdy miał dobrego cela i czasem jakiś dzieciak  „trafiał” w małe szybki wiat zbudowanych nad wejściami do tunelu. Wtedy ścigali nas ‘sokiści’ [SOK] i były z tego solidne kłopoty. Ja nigdy takiej szybki nie stłukłem, ale kto by się tam przejmował takimi detalami. Odpowiedzialność była iście socjalistyczna czyli zbiorowa.

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Kółko z drutem

Jedna z popularnych zabaw dzieciarni lat ’60. Toczenie za pomocą odpowiednio wygiętego drutu koła od roweru, a właściwie tylko obręczy, z której pousuwano szprychy. Fajne to było i chyba dlatego zapamiętałem jako jedną z atrakcji dzieciństwa.


[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Matka nad rowem przy torach robiła na drutach

W czasach, kiedy w PRL panowały ogólnie bieda, zacofanie i dziadostwo matka ratowała rodzinną sytuacje jak umiała. Robiła nam na drutach wełniane sweterki, pulowery, zimowe rękawice, czapki i skarpety. Często robiła też na sprzedaż. Miała takie swoje ulubione miejsce w płytkim rowie zarośniętym bujną trawą przy torach kolejowych. Przesiadywała tam godzinami dłubiąc przy tych swoich sweterkach, itp. czasem jakaś okoliczna sąsiadka dołączała do niej ze swoimi drutami i robiły obie to samo plotkując o okolicznych sprawach. Jeden z takich sweterków był robiony dla mnie.


[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Duży kościół koło rynku

Duży i stary a wszystko w środku wydzielało jakieś takie swoiste zapachy. Nastał czas gdy rodzice postanowili zmienić kościół i nawet już nie pamiętam dlaczego. Wcześniej lata całe chodziliśmy do tzw. małego kościoła na ‘Dolnym Dzierżoniowie’. Tam byłem u pierwszej komunii i tam byłem ministrantem. W dużym kościele pełno było cudeńko zabytkowych obrazów, sprzętów i ozdób.

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

ZSZ, Rogalski, kino, koncerty

W zawodówce miałem kolesia (wspominałem już o nim) Janusza Rogalskiego, który mieszkał nieopodal dworca PKP i w sumie blisko mojego domu. Trzymaliśmy się razem przez trzy lata szkoły i nawet na koniec razem zrobiliśmy pracę dyplomową. Dość trudne to było. Profesor (nasz ulubiony) Mikluszka zlecił nam pod koniec trzeciej klasy wykonanie małego modelu frezarki do frezowania kuli. Zaprojektowałem wszystko i z pomocą z fachmanów z wydziału mechanicznego zakładów ‘Diora’, gdzie przez trzy lata odbywaliśmy praktyki zawodowe, wykonaliśmy ten rewolucyjny model, który zadziwił wszystkich, a nie tylko naszego profesora.

W kinoteatrze ‘Zbyszek’ odbywały się też rewelacyjne koncerty. To tam oglądałem (o czym w paru słowach wspomniałem wczesniej) i słuchałem: Niemena, Breakout, Niebiesko Czarnych z Wojciechem Kordą i Adą Rusowicz, Czerwono Czarnych z ‘czerwonym diabłem’ czyli niesamowitym basitą zespołu Henrykiem Zomerskim, który dał ‘kosmicznej jakości’ pokaz gry na gitarze basowej! Ogromne wrażenie zrobił też na mnie tzw. suport grający przed koncertem Breakout, którzy dopiero co wrócili z wojaży po klubach Holandii i przywieźli niesamowity sprzęt. Tym suportem był Silesian Blues Band z Górnego Śląska z Józefem Skrzekiem w roli głównej. Cudownie grał na fortepianie i śpiewał kawałki rock ‘n’ rolowe i bluesowe. Jego występ na lata długie był najlepszym koncertem w moim życiu aż do koncertów, które zobaczyłem w legendarnym katowickim ‘Spodku’ po przeprowadzeniu się na Górny Śląsk.

  

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]


Wyprawy z mamą na grzyby i jagody

Leśne zbieractwo wszystkiego, co nadawało się do jedzenia było jakby pasją mojej mamy. Znała okoliczne lasy i wiedziała gdzie oraz kiedy jak również, co zbierać. Jeździłem, zatem z mamą czasem nie zawsze, na jagody, z których potem robiła wyśmienite soki i dżemy. Zbieraliśmy też grzyby, z których najmilej wspominam tzw. ‘opienki’, z których mama gotowała wyśmienity sos na śmietanie wylewany na tłuczone ziemniaki, a co było jedną z moich ulubionych potraw w młodości. Potrafiła też te ‘opienki’ marynować w słoiczkach. Zajadałem się nimi w okresie zimowym. Jeżyny leśne natomiast służyły mamie do wyrobów soków, ale też wyśmienitego wina pędzonego w kuchni w specjalnych wielolitrowych gąsiorkach.

 […]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 

albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

Moje spacery po okolicy

Okolica, w której mieszkałem była raczej bezpieczna i bardzo ciekawa (no może poza jednym wyjątkiem, kiedy to spotkałem autentycznego pedofila) co często było powodem moich samotnych spacerów. Chodziłem zatem po nieczynnych torach, koło starej / małej parowozowni, podziwiając przy okazji różnorakie roślinki i kwiatki spotkane na drodze. Najciekawszym wypadem za miasto zawsze były spacery do „lasku”. Tak nazywaliśmy mały lasek, a raczej dwa koło siebie w pobliżu dawnego obozu koncentracyjnego --- 'Sportschule' / Reichenbach - Groß-Rosen (Arbeitslager Langenbielau I) Konzentrationslager. Stał tam pomnik, który stoi i dziś – poświęcony zamordowanym w tym obozie ludziom, głownie Żydom. Po wojnie na terenie hitlerowskiego obozu ‘Sportschule’ znajdował się (o zgrozo!!) PGR / Świniarnia - co tylko dowodzi, że miastem rządzili jakieś komuch-ciemniaki bezlitośnie bezczeszczący miejsce cierpień i zbrodni wojennych !!

[…]  [ tu przeciąłem tekst oryginalny i przeskoczyłem o kilka, kilkanaście 
albo i kilkadziesiąt stron do przodu --- tak oznaczam cięcia z oryginalnego 
i pełnego (90 stron) tekstu książki ]

 

Studio Rytm PR

Pewnego dnia, chyba w 1968 roku, listonosz zameldował mi, że na poczcie czeka na mnie worek listów. Był to rezultat podania w radio mego adresu i konkursu mojego pomysłu polegającego na tym, że na prawidłowo podane odpowiedzi będę posyłał nagrody w postaci spisu ‘list przebojów Studia Rytm’ prowadzonej wtedy przez mego polskiego deejay guru (największymi moimi guru byli deejaye Radio Luxembourg 208) Andrzeja Turskiego [RIP].

Mam była ciężko zdziwiona, co też jej synek małolat wyprawia. No a mnie się to podobało. Czytanie tylu listów sprawiło mi nie lada frajdę.  Zdawało mi się, że pracuję na jakąś tam swoją taką czy inną, ale pozytywną sławę biednego chłopaczka z Dzierżoniowa.


The End
jak na końcu tego filmu ‘The Beatles’ wyświetlanego
w dzierżoniowskim kinie piast w 1966 roku,
a który to film całkowicie zmienił i ukierunkował moje życie




TO TYLE ZA DARMO 
CZYLI 30 STRON KSIĄŻKI 
KTÓRA W CAŁOŚCI MA 
90 STRON TEKSTU 
+ SPORO FAJNYCH FOTEK :-)



******************************************************
******************************************************


JAK KUPIĆ ??

Książki dostępne tylko w wersji elektronicznej czyli na płycie DVD-R lub CDR jako DVD-Rom lub CD-Rom. 
Książki zawierają treść w plikach PDF oraz sporo zdjęć w plikach JPG.

*** zainteresowanych proszę o kontakt: pawul70@gmail.com